Deportacja na Syberię-wspomnienie zesłańca.

POLSKIE LOSY,   WSPOMNIENIA  ZESŁANEGO  NA  SYBERIĘ.

                                                        

  1. I.               WŚRÓD SWOICH.

 

Rodzina Toczków od pokoleń związana była z ziemią rzeszowską, a ściślej z Nozdrzcem, spokojną wioską oddaloną od szlaków komunikacyjnych. Tu urodzili się i dorastali mój Pra-pradziadek , Pradziadek, Dziadek i Ojciec Michał. Tu ożenił się z Jadwigą z domu Szpindor. Stąd wcielony został do armii austriackiej by walczyć na froncie włoskim. Tu, w czasie rekonwalescencji po odniesionych ranach Ojciec dowiedział się o tworzonych Legionach i niezwłocznie stawił się do służby pod polska komendą. Uczestniczył  w walkach na froncie wschodnim do końca działań wojennych, służył w Wojsku Polskim do zarządzonej demobilizacji.

Jako weteran wojenny, Ojciec skorzystał z prawa do osadnictwa na terenach wschodnich. W rodzinnych stronach było już zbyt ciasno dla licznej rodziny. Kupił 5 ha ziemi we wsi Paćkowice, oddalonej o kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Przemyśla. Za uzyskany kredyt od państwa wybudował gospodarstwo sadownicze.

W styczniu 1922 r.  Rodzice  świętowali moje urodziny już w nowym domu. Byłem ich siódmym  i jak się okazało nie ostatnim dzieckiem.

Pracy w domu i na gospodarce było ogrom, pracowali wszyscy. Z roku na rok stawaliśmy się coraz silniejsi duchem i wiarą. Dobrze rozwijały się stosunki sąsiedzkie, ludzie wzajemnie pomagali sobie. Utrzymanie licznej rodziny, spłata kredytu, bieżących należności podatkowych i ubezpieczenia nie dawała dużych szans na beztroskie życie. Dorastająca młodzież aktywnie włączała się do codziennych prac, niosąc ulgę dla Rodziców. Nasza sytuacja materialna zaczęła  poprawiać się na początku lat trzydziestych, sady zaczęły przynosić zyski. Życie  rodzinne,  już bardziej ustabilizowane, wypełniała nauka i praca.

Starsze rodzeństwo sukcesywnie zaczęło wchodzić w dorosłe życie. Najstarsza  siostra  Marysia wyszła za mąż,  starsi bracia odbywali kolejno służbę wojskową – Wojciech w dywizjonie artylerii przeciwlotniczej we Lwowie, Andrzej w 5 pułku Strzelców Podhalańskich w Przemyślu,  Bolesław w 10 pułku Artylerii Ciężkiej w Pikulicach i Janek (od jesieni 1938 r.) w jednostce w Baranowiczach, skąd trafił do 4 pułku piechoty w Wilnie.

Ja wraz z bratem Władysławem  kontynuowałem naukę się w gimnazjum. Dwa razy w miesiącu spotykaliśmy się  na zbiórce młodzieży organizowaną przez Polską Organizację Wojskową „Strzelec”. Uczestniczyliśmy w szkoleniu w zakresie  przysposobienia wojskowego i przygotowania do późniejszej służby w Wojsku Polskim.

Byliśmy rodziną katolicką, w każdą niedzielę uczestniczyliśmy w Mszy Świętej.  Od początku  lat trzydziestych Ojciec aktywnie włączył się w działalność  polityczną, działał w strukturach terenowych Polskiego Stronnictwa Ludowego. Stosunki sąsiedzkie, w szerokim tego słowa znaczeniu utrwaliły się po latach  na dość dobrym poziomie, ludzie pomagali sobie wzajemnie, nie odczuwało się w codziennych relacjach międzyludzkich uprzedzeń i antagonizmów.

W mojej gminie – Niżankowice  my młodzi Polacy stanowiliśmy kompanię Strzelców. W skład kompani Strzelców wchodziły drużyny strzeleckie z poszczególnych wsi. Mundury mieliśmy w domach. Naszą bronią i oporządzeniem opiekował się dowódca drużyny, miejscowy podoficer rezerwy. Ćwiczenia całej kompanii prowadził oficer służby stałej dochodzący z Komendy Powiatowej w Przemyślu. Ćwiczyliśmy strzelanie z karabinu, chwyty bronią, musztrę, marsze z ubezpieczeniem, organizację obozowiska w terenie przygodnym, działania na placówce, czacie, czujce. Jako szperacze uczyliśmy się rozpoznawać teren, zwracając uwagę na rzeczy ważne z punktu widzenia wojska.

Zajęcia rozpoczynaliśmy i kończyliśmy hymnem strzeleckim:

Naprzód drużyno strzelecka!

Sztandar do góry swój wznieś!

Żadna nas siła zdradziecka

Zniszczyć nie zdoła ni zgnieść.

Czy przyjdzie nam umrzeć na polu,

Czy w tajdze sybiru gdzieś zgnić,

Z trudu naszego i znoju

Polska powstała by

Nic nie powstrzyma Rycerzy,

Ofiarnych na mękę i trud

Śmiało nasz hufiec uderzy,

By walczyć za wolność i lud.

Czy  przyjdzie nam umrzeć …

 

Hufiec nasz ruszy zwycięski

Do walki za wolność i byt,

Wrogowi odpłacić za klęski,

A Polsce swobodny dać świt.

Czy przyjdzie nam umrzeć…

 

Żadna nas siła zdradziecka

Zniszczyć nie zdoła ni zgnieść.

Naprzód drużyno strzelecka!

Sztandar do góry swój wznieś!

 

  1. II.              WRZESIEŃ 1939 ROKU – WOJNA.

 

Pod koniec sierpnia starsi bracia, Wojciech,  Andrzej i Bolesław zostali zmobilizowani do swych jednostek wojskowych. Ja z bratem Władysławem jako, członkowie POW „Strzelec” stawiliśmy  się do swojej kompanii  (dowódca – podporucznik rez. Józef Bloch), którą włączono do batalionu Obrony Narodowej. Skierowano nas  do zadań ochronnych w Przemyślu. Pełniliśmy wartę przy mostach na Sanie, przy  bankach, poczcie i innych ważnych obiektach w mieście.

Gdy działania wojenne zbliżały się do Przemyśla i bombardowania lotnicze stawały się coraz intensywniejsze moja kompania została przerzucona do Drohobycza z zadaniem gaszenia płonących zakładów rafineryjnych. Niestety niewiele mogliśmy pomóc. Bez specjalistycznego sprzętu gaśniczego nie mieliśmy żadnych szans na opanowanie żywiołu, nie sposób było nawet zbliżyć się do „wulkanów” płonących zbiorników i instalacji.

Przemieszczono nas do różnych miejscowości, w końcu 14 września trafiliśmy  do Tarnopola. Tam dotarła do nas wiadomość, że Lwów został okrążony i oczekuje pomocy.   Decyzją miejscowych władz wojskowych, w trybie alarmowym, sformowano ze wszystkich pododdziałów zbiorcze bataliony piechoty i transportem kolejowym wysłano je do Lwowa.

Ok. 25 km przed Lwowem, w miejscowości Krasne niemieckie samoloty zbombardował dworzec kolejowy niszcząc torowiska i stojący tam pociąg z wojskiem pułkownika Ludwika Swobody. Artyleria przeciwlotnicza nie zdołała powstrzymać zbójeckich harców niemieckiego lotnictwa.

Nasz transport na szczęście ocalał ale nie było szans na kontynuację jazdy. Ruszyliśmy piechotą w szyku marszowym pododdziałów. Wkrótce jednak,  nie wykluczone, że na wskutek działań dywersyjnych, zostaliśmy zatrzymani i nakazano powrót do Tarnopola. Nasze wagony były już zajęte przez wycofujących się, głównie rannych żołnierzy i cywili. Teraz każdy szukał sobie miejsca na swoją rękę, na dachach, buforach, stopniach, wszędzie gdzie tylko można. Nie był to krzepiący widok. Do Tarnopola trafiliśmy 16 września rano, zajęliśmy kwaterę w szkole blisko piekarni.

17 września pod wieczór od strony wschodniej do miasta zaczęły wchodzić oddziały Armii Czerwonej. Fakt ten jednoznacznie ludność polska odczytała jako drugą agresję.  W nocy w mieście słychać było odgłosy zaciekłych  walk. Zniszczenia były znaczne, bardzo ucierpiał kościół przy placu Mickiewicza. 18 września, przed południem z rozkazu dowództwa polskiego nakazano zaprzestać walki i złożyć broń. Nie obeszło się bez scen tragicznych.  Kilku oficerów strzeliło sobie w skroń. Rozbrajanie polskich żołnierzy odbywało się w kilku miejscach,  moja kompania trafiła na plac Mickiewicza.

Przed złożeniem broni, nasz dowódca zebrał nas i wyjaśnił powstałą sytuację, zaapelował do zebranych strzelców:  „Pamiętajcie, Polska będzie was jeszcze potrzebować!”. Te słowa mocno utkwiły mi w pamięci.

Oficerów i podoficerów,  w  oddzielnych kolumnach  pod strażą czerwonoarmistów wyprowadzono z placu Mickiewicza w nieznane.  Pozostałym – szeregowcom i strzelcom odczytano rozkaz nakazujący niezwłoczny powrót do swoich miejsc zamieszkania.

Wracałem do domu piechotą  w grupie ośmiu kolegów. Po drodze napotkani  Polacy  raczyli nas chlebem, mlekiem i owocami, ostrzegali  aby omijać wioski ukraińskie i unikać kontaktów z Ukraińcami. Głośno było o licznych napadach i mordach powracających do domów polskich żołnierzach. Przemieszczając się na zachód widziałem liczne kolumny czerwonoarmistów w szybkim marszu po wąskich drogach. Wszędzie było ich pełno.

Do domu wróciłem szczęśliwie 3 października. Po kilku dniach  zaczęli powracać bracia. Wrócili wszyscy, poranieni ale żywi. Opowieściom z przebiegu walk nie było końca, nastrój był ponury.

Szybko odczuliśmy skutki naszej klęski. Mieszkaliśmy blisko ledwie co wyznaczonej nowej granicy niemiecko – radzieckiej, po stronie radzieckiej. Byliśmy nieustannie nachodzeni przez przedstawicieli sowieckiej władzy okupacyjnej i lokalnej milicji,  w sporej części wywodzących się z obywateli polskich narodowości ukraińskiej.  Pretekstem tych częstych „wizyt” było szukanie broni i konieczność przesłuchania  Ojca w sprawie jego działalności wojskowej i politycznej.

Sowiecka okupacja nasilała propagandę o „wyzwoleniu  uczciwych Polaków spod ucisku panów i kapitalistów”. Trąbiono o wielkiej przyjaźni narodów radzieckich i narodu polskiego …, o wizji pomyślnego wspólnego marszu pod wodzą wielkiego Stalina do socjalizmu, jako najsprawiedliwszego ustroju społecznego…

Nastała ostra zima. W atmosferze przygnębienia obchodziliśmy skromnie święta Bożego Narodzenia i witaliśmy Nowy Rok. Dochodziły do nas różne, mało znaczące i często sprzeczne wieści o wydarzeniach w okupowanej Polsce i Europie.  „Już, już rozpoczyna się…, z południa nadchodzi ogromna armia…, sojusznicy nas nie zostawia…”.  Nastroje rozpaczy i nadziei okolicznej ludności przeplatały się co parę dni.  Ojciec tonował emocje przekonując nas, że jakiejkolwiek poprawy naszej sytuacji możemy oczekiwać dopiero wiosną. Trzeba więc  przetrwać zimę. Nadzieja zmiany sytuacji nie opuszczała nas ani na chwilę.

 

III.  ARESZTOWANIE, DROGA NA SYBERIĘ.

 

Około północy, z 10 na 11 lutego 1940 roku obudziło nas ujadanie psa. Chwilę później usłyszeliśmy gwałtowne walenie do drzwi i okien. Na podwórzu stały dwie parokonne furmanki, wokół domu rozbiegli się żołnierze radzieccy i jacyś cywile. Stojący przy drzwiach głośno domagali się ich natychmiastowego otwarcia. Nie pamiętam kto z domowników otworzył drzwi i wpuścił do domu trzech nieproszonych gości, jak się okazało funkcjonariuszy NKWD. Najstarszy z nich, w randze podoficera oświadczył nam: „ Wot, po reszeniju Wierchownogo Sowieta Sowietskowo Sojuza Socjalisticzeskich Riespublik, w tieczeniju 15 minut nada sobratsia, wziat po 12 kilogramow na czełowieka  prodawolstwia, adzietsja, wzjat dowolno adioży i wychadit na podwody!    ( Na podstawie decyzji Rady Najwyższej ZSRR, w ciągu 15 minut macie się ubrać, zabrać 15 kg na osobę żywności, dowolną ilość odzieży i wychodzić na furmanki).

Staliśmy osłupiali, tylko Ojciec zachował zimna krew i kategorycznie odmówił podporządkowania się takiej decyzji. Zażądał natychmiastowego opuszczenia swojego domu, nazywając takie działanie władz rozbojem. Oświadczył, że ani on ani nikt z jego rodziny nie wyjdzie z domu w mroźną noc, zostawiając dorobek swojego życia na pastwę rabusiów.

Widząc zdecydowaną postawę Ojca i stojących za nim synów funkcjonariusze sięgnęli po broń. Jeden z nich łagodnym głosem oświadczył, że opór nie zda się na nic, maja rozkaz i muszą go wykonać, nawet przy użyciu broni. Inny otworzył drzwi i do domu weszło kilku żołnierzy z bronią gotową do strzału. Nie mieliśmy żadnych szans oporu. Ojciec próbował jeszcze tłumaczyć, że to chyba jakaś pomyłka, że rano można to wyjaśnić … Nic nie pomagało,  funkcjonariusz sięgnął do torby, wyjął kartkę i wskazując na zapis powiedział; „Niet oszybki. Wot zdieś jasno napisano – Toczek Michał, bogacz, legionist, wojenny osadnik, polski patriot, …  smatri …  sobierajś…” (Nie ma pomyłki. O, tutaj jest wyraźnie napisane – Toczek Michał, bogacz, legionista, osadnik wojskowy, polski patriota,…popatrz…ubierać się…).

Ojciec wykpił ten „dokument” jako zwykły świstek i gromkim głosem krzyknął – wynoście się!  nigdzie nie pójdziemy! Żołnierze natychmiast rzucili się w jego stronę. Chwytając za ramiona  usiłowali wyciągnąć go na zewnątrz. Doszło do szamotaniny, krzyk kobiet – Matki i sióstr – ostudził nasze siłowe zapędy. Na szczęście w porę i nie doszło do użycia broni. Byliśmy bez szans.

Zaczęliśmy w pośpiechu ubierać się, zbierać żywność i dokumenty. Nikt nie miał pojęcia dokąd nas wywożą i na jak długo. Pośpiech i atmosfera chwili, jak zwykle w takich sytuacjach, tłumi nieco logikę postępowania. Cały czas popędzani zostaliśmy niemal siłą zaciągnięci do furmanek.

Furmankami powozili Ukraińcy z pobliskich wiosek, dobrze obeznani z okolicą. Nie kryli, że to  właśnie oni  wskazywali NKWD, których Polaków należy deportować.

Dowieziono nas na odległą o 3 km stację kolejową w Niżankowicach i tam zostaliśmy załadowani do jednego z wagonów. Były to dwuosiowe, zakryte stare wagony towarowe. Wewnątrz wagonu zbudowano drewnianą, piętrową prycze. Na środku  posadowiono żelazny piecyk (tzw. kozę) i wiadro z węglem. Za rozsuwanymi drzwiami, w podłodze wagonu wyrąbano otwór, który przykryty wiadrem bez dna miał być ustronnym sanitariatem. Wszystkie okna były zakratowane i wyposażone w drewniane okiennice ryglowane z zewnątrz. Obustronne drzwi rozsuwane zamykano od zewnątrz.

W wagonie razem z rodziną Michała Toczka – 13 osób, posadowiono rodziny: Michała Gryczana, Piotra Jodłowskiego, Michała Matwiejczyka, Michała Paliwody, Wasyla Sokolskiego (Ukrainiec), Władysława Szpindora, Stanisława Szwarca, Piotra Tropiło i Antoniego Urbana. Razem 46 osób, w tym maleńkie dzieci, kobiety i starcy.

Cały ten transport liczył ponad 20 wagonów. Komendantem transportu był major NKWD Reszczetnikow, szybko dał do zrozumienia jak zamierza egzekwować porządek i dyscyplinę. Po godzinie gdy wszystkie wagony zostały zapełnione padła komenda do ryglowania drzwi i zasłaniania okien. Pociąg ruszył w daleką drogę. W nocy z 10 na 11 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza, masowa deportacja Polaków na Syberię.

Z momentem ruszenia pociągu poczuliśmy przenikający chłód. Wagon nie był szczelną konstrukcją, a na zewnątrz tęga zima i silny mróz. Pobudziło to nas do szybkiego działania, to była walka o ratowania naszego życia. Uszczelnione szmatami ściany wagonu, pocięte nożem szczapy drewnianej konstrukcji pryczy, pozwoliły rozpalić ogień w piecyku i nieco ogrzać zmarznięte ciała. Wszyscy wyciągali ręce, żeby się choć trochę ogrzać. Najbliżej stanęły dzieci, nad ich głowami wyciągały ręce kobiety. Węgiel w wiadrze topniał szybko. Wtedy już  okazało się jak wszyscy byliśmy nie przygotowani do podróżowania w takich warunkach.

Wydarzenia  tych kilku ostatnich godzin odcisnęły się w mej pamięci na całe życie. Byłem wówczas młodym, nie doświadczonym jeszcze człowiekiem, wielu rzeczy nie rozumiałem. Uczyłem się życia w mocno przyśpieszonym tempie. Niezwykle ważnym czynnikiem w tej dramatycznej sytuacji było to, że wszyscy dobrze się znali i każdy pomagał każdemu jak tylko potrafił.

Po kilku godzinach jazdy, gdy widać już było światło budzącego się dnia, pociąg zatrzymał się. Słysząc polską mowę zaczęliśmy krzykiem i waleniem w ściany wagonu domagać się otwarcia drzwi. Po chwili uchylono zasłonę z okna i zobaczyliśmy, że jesteśmy na stacji towarowej we Lwowie. Zebrani tu Polacy, którzy jakimś sposobem dowiedzieli się o transportach Polaków przybyli na stację. Nie mogli podejść blisko do wagonów więc z oddali wypytywali się skąd jedziemy, komu i co przekazać… Gdzieś tam stał też mój starszy brat Bolesław, mieszkający i pracujący na dworcu kolejowym jako kasjer.

Od pracujących przy torach Polaków dowiedzieliśmy się, że takich transportów przeszło już przez Lwów już kilka, że to jakaś masowa akcja deportacyjna Polaków w głąb terytorium ZSRR. Po krótkim postoju zasłonięto okno i pociąg ruszył. Zatrzymywaliśmy się co kilka godzin, na otwartym polu i na bocznicach  małych stacyjek, prawdopodobnie w celu przepuszczenia transportów wojskowych i rozładowania dużego ruchu takich transportów jak nasz.

Pod koniec drugiego dnia podróży, w czasie postoju pociągu już na terytorium ZSRR, uzupełniano nam  zapas węgla, przyznając odtąd jedno wiadro na dobę. Dostawaliśmy też wiadro gorącej wody do picia.  Wszystko to na całą dobę dla 46 osób… Aby zaspokoić pragnienie zbieraliśmy śnieg. Coraz trudniej było oszukiwać żołądek, który domagał się strawy. Zapasy żywności były na wyczerpaniu. Eksploatowany „sanitariat” stawał się coraz bardziej uciążliwy. Trudno tu opisać upokorzenia jakie powstawały w takich momentach; płeć, wiek, wagon w ruchu, zimno…. Do końca podróży ten element współżycia towarzyszy niedoli był poważnym problemem.

Za Kijowem odsłonięto nam okno i mogliśmy przez chwilę zobaczyć niebo, oglądać okolice – wszędzie białe pustki i odludzie. Dokuczał tęgi mróz i głód. Zasłoniliśmy więc szczelnie okno i w ciemności zmuszaliśmy się do ruchu, by rozgrzać trochę ciało.

Po dwóch tygodniach takiej podróży większość z nas nie była w stanie samodzielnie wstać na nogi. Najsłabsi zaczęli odchodzić, pierwszą osobą była Paliwodowa. Trudno było pogodzić się z faktem, że nie mogliśmy jej godnie pochować. Obcy ludzie zabrali ją z wagonu i odwieźli nie wiadomo dokąd na taczce…Takich scen było coraz więcej, zgony stały się zwykłym zdarzeniem każdego niemal dnia. Zaczęliśmy rozumieć, że taki koniec czeka nas wszystkich.

Dalsza droga naszego zesłania wiodła przez Kujbyszew, Ufę, Ural, Czelabińsk, Kurgan, Piertopawłowsk do Omska. Za Uralem eskorta nieco złagodziła rygory. Do niedomykanych drzwi mogli podchodzić okoliczni mieszkańcy. Ci ludzie niewiele różnili się od nas, nie mogli nam w niczym pomóc,  tylko ciekawość popychała ich w stronę naszych wagonów. W zamian za otrzymywane od nas przedmioty przynosili trochę żywności, różne placki i gotowane ziemniaki, czasem kawałek chleba i zawsze liście tytoniu.

Dobrze wiedzieliśmy co to głód i za żywność płaciliśmy każdą cenę. Matki by nakarmić swe dzieci oddawały buty, rękawiczki i inne części garderoby, a gdy tych zabrakło zdejmowały obrączki, ojcowie oddawali papierośnice i sygnety.

Ta „wymiana” towarowa to wyrachowanie lokalnych władz. Wiedzieli, że za żywność Polacy oddadzą wszystko, stąd tak częste długie postoje, zmniejszona eskorta, niedomykane drzwi wagonów i łatwy do nich dostęp różnych biedaków, którzy gdyby mogli sami skonsumowaliby te „dary”.

Byliśmy w podróży już ponad miesiąc, nie umożliwiono nam nawet obmycia rąk.  Dzisiaj trudno sobie wyobrazić jak wygląda po takim czasie człowiek sponiewierany moralnie i fizycznie, obdarty, wychudzony, nie myty, nie golony, nie strzyżony …  i cuchnący. Na naszym ciele pojawiły się rozległe rany, dokuczały wszy.

Do Omska dotarliśmy 16 marca. Kazano  nam zabrać swoje rzeczy, opuścić wagony. Przeszliśmy do dużego baraku niedaleko dworca. Było to dosyć czyste i ciepłe pomieszczenie. Po raz pierwszy od 11 lutego dostaliśmy gorącą zupę i  kawałek chleba, mogliśmy też do woli pić ciepłą wodę. Nasze prośby o łaźnię pozostały bez echa.

Następnego dnia wczesnym rankiem zarządzono wymarsz. Wydano każdemu ciepły kapuśniak, kromkę chleba i wodę do picia. Zebranych podzielono na kilka ok. 200 osobowych grup i odprowadzono w kierunku stojących kolumn samochodów ciężarowych przykrytych plandeką. Rodzin nie rozdzielano. Po załadowaniu samochodów kolumny ruszyły, każda w inną stronę. Nadal nikt nas nie poinformował  dokąd jedziemy. W krótkim czasie poczuliśmy, że nasz samochód wjechał na zamarzniętą rzekę. Był to Irtysz, jedyny w czasie zimy szlak komunikacyjny na północ. W czasie jazdy dokuczało nam przenikliwe zimno i spaliny wydzielające się z niesprawnego układu wydechowego. Wzbudzało to silne torsje i omdlenia, wiele osób doznało szoku. Trudne chwile przeżywał mój Ojciec, osłoniliśmy mu usta tkaniną, myśleliśmy że nie przeżyje. Nasze protesty i błagania o przewietrzenie, o krótki postój pozostały bez echa. Mieliśmy „zaszczyt”, że w szoferce naszego samochodu jechał sam komendant Reszczetnikow. Tempo jazdy było dość duże, jak na warunki drogowe wręcz szalone. Wieźli nas jak przysłowiowe kamienie i szło im to dość sprawnie. Mieli w tym rzemiośle dobre doświadczenie.

Późnym wieczorem dotarliśmy do Tary, ściślej mówiąc kompleksu koszarowo-więziennego Tara. Cały teren ogrodzony był wysokim płotem z wieżami strażniczymi. Na placu gdzie zatrzymały się ciężarówki pełno strażników, w większości Azjatów. Próby nawiązania kontaktu nie miały sensu, rozmawiali tylko w swoim języku. Nie było to nasze miejsce docelowe ale strachu najedliśmy się potężnie. Zgonili nas  z samochodów i zagnali niemal biegiem do cel. Moja rodzina otrzymała celę o pow. ok. 6 m2 z jedną szeroką drewnianą pryczą i „sanitariatem” od dawna nie czyszczonym. Pod sufitem małe zakratowane okienko. Na szczęście było to dość ciepłe pomieszczenie. Dostaliśmy wodę do picia.

Wczesnym rankiem obudziło nas rżenie koni i okrzyki w języku rosyjskim, wydano cienką zupkę i kromkę twardego i czarnego jak asfalt chleba. Popędzali aby wychodzić na zewnątrz.

Na placu stały zaprzężone duże sanie. Po załadowaniu nas na sanie i uformowaniu długiej kolumny, komendant transportu, jak się okazało nasz późniejszy nadzorca – Iwan Iwanow, dał sygnał do wyjazdu. Na nie ujeżdżonym, pokrytym sypkim, świeżym śniegiem  trakcie sanie kołysały się niczym statek na fali. Zdarzały się wywrotki, ale woźnicy radzili sobie sprawnie z postawieniem sań i ruszali dalej w drogę nie patrząc czy wszyscy zajęli już swoje miejsca.

Dokąd nas wloką? To pytanie cisnęło się wszystkim bez ustanku. Późnym popołudniem, po przejechaniu ok. 40 km zatrzymaliśmy się na małej leśnej polanie. Stała tu nie duża syberyjska chata. Z chaty wyszedł starszy, dość schludnie wyglądający mężczyzna. Podszedł do niego komendant transportu, chwilę rozmawiali po czym zwracając się do nas wykrzyczał:  „wot i prijechali, zdieś wy budietie żyt, zdies budiet wasza Polsza.”                         (przyjechaliście na miejsce, tu będziecie mieszkać, tu będzie wasza Polska.)

Starszy mężczyzna, stojąc przed chata krzyknął w naszą stronę: „ zdrastwujtie! (witajcie!) i wszedł do środka.

Woźniacy nakazali nam  zejść z sań po czym szybko odjechali.

Był to późny wieczór 19 marca 1940 r. staliśmy  w gromadzie, słabi i wynędzniali na odkrytej polanie, w dzikiej syberyjskiej tajdze, w pełni mroźnej, surowej zimy. Byliśmy przerażeni, tu mamy mieszkać….

Trudno opisać rozpacz 204 ludzkich istot, płacz dzieci, kobiet…krzyk bezradnych synów i ojców…

 

cdn.

Edward Toczek

 

Wypowiedz się