To jest groźne dla przyszłości Polski

Korupcyjna afera w Platformie kolejny raz nam pokazała, że jej elity dawno zapomniały o społecznych problemach, a ukierunkowały swoja działalność na wszelkie atrybuty władzy. Mimo doświadczenia z poprzednimi aferami zaistniałymi na Dolnym Śląsku i w innych rejonach kraju, w dalszym ciągu ze spokojem, a nawet z wyrozumiałością  obserwujemy zażarta walkę o koryto. To nie jest już przysłowiowa walka  buldogów pod dywanem, to jest krwawa „walka o tron”. Jesteśmy przygotowywani na wariant, w którym społeczeństwo ma stanowić jedynie kwiatek przy kożuchu, a właściwe wybory mają być rozstrzygane przez zorganizowane zastępy uzależnionych i sprawujących z woli rządzących funkcje na nomenklaturowych posadach. W ciągu ostatnich lat armia ta rozrosła się do nieporównywalnych rozmiarów, która wraz ze swoimi rodzinami, przy coraz większej absencji wyborczej, stanowi decydujący czynnik wyniku wyborczego. Nawet nie zorientowaliśmy się, a codzienna propaganda medialna przekonała nas, byśmy byli nie uczestnikami, a jedynie biernymi obserwatorami życia politycznego w kraju. Partie rządzące, coraz częściej i coraz wyraźniej wskazują nam pozytywy naszej bierności wyborczej, a jednocześnie są gotowe do kampanijnej  mobilizacji swojego najwierniejszego elektoratu. Pseudo pojedynek we Wrocławiu pokazał nam i zwolennikom wodza, że łaska pańska na pstrym koniu jedzie, a brak namaszczenia szefa może mieć opłakane skutki dla zainteresowanych.
Czy jednak mamy dalej poruszać się w tych uszytych na miarę partii butach? Jeżeli nawet czynią to naganiacze z kręgów władzy, to resztki przyzwoitych dziennikarzy, wyraźnie odcina się od tego schematu. Coraz więcej i głośniej brzmi głos protestu. Przede wszystkim odsłaniane są kulisy tej układanki, jaką szykuje nam na kolejne lata Platforma. To jest groźne dla przyszłości Polski. Nie pozostańmy obojętni.

Artykuł Macieja Pawlickiego w „Sieci” jest godny uwagi.

KIEDY MY ŻYJEMY

Maciej Pawlicki

Ekipa demontująca Polskę i zwalczająca polskość nie działa w próżni obok nas.

To my sami jesteśmy operowanym organizmem. Bierność oznacza zgodę

 

Władza wezwała do bierności, warszawiacy posłuchali. Po nie­dawnym tekście „Wyzwoliciel z polskości”, w którym pisałem o szkodliwej działalności Donalda Tuska wcale nie jako skutku jego niefrasobliwości czy nieudol­ności, ale jako efekcie przemyślanej i konse­kwentnie realizowanej strategii demontowa­nia polskiego państwa i niszczenia polskości – wypada dodać część drugą. Próbę diagnozy postępującej gan­greny uzupełnić o próbę reflek­sji nad stanem zaatakowanego organizmu. Donald Tusk nie jest głupkiem, który nie widzi efektów swych dzia­łań, nie rozumie konse­kwencji. On tylko głupka udaje (na użytek mniej spo­strzegawczej widowni udając „fajnego chłopca”), bo to daje mu znacznie większą swobodę działania. I sku­teczność w sprowadzaniu Polaków do roli pariasów we własnym kraju, zastygłych w bezruchu półniewolników wśród szemranych sitw. Wśród hulających agentów wpływu dwóch obcych rządów i namiestni­ków korporacji traktujących Polskę jak bantustan.

Ale przecież „kiedy my żyjemy”… Przecież jesteśmy u siebie i na co dzień z bliska widzimy, odczuwamy, że ta agresywna operacja odpolszczania Polski i Polaków przeprowadzana jest nie obok nas, ale na nas, na naszych domach, na przyszłości naszych dzieci. I co? Seriale, Eurosport i piwo.

Marzenie o wegetacji

Większość z nas tekst Mazurka Dąbrowskiego uparcie zmienia na pesymistyczne „póki my żyjemy”. Jakby chciała ogłosić – wraz z naszą śmiercią Polska umrze i nie ma na to rady. No, słabo to brzmi, słabo. Tymczasem w tekście naszego Hymnu Narodowego napisanym przez Józefa Wybickiego owo „kiedy my ży­jemy” oznacza nie fatalizm, ale wręcz przeciw­nie – zobowiązanie i nadzieję. Jesteś ty, jestem ja – więc Polska żyje. Pod warunkiem że tego chcemy i że o to zabiegamy. „Kiedy my żyjemy” jest więc wezwaniem do aktywności.

Któremu czasem potrafiliśmy sprostać, lecz czasem nie. Trwa smutny okres, kiedy – jako naród – nie potrafimy. Redukowaniu Polski przez tuskową ferajnę towarzyszą krótkotrwałe spazmy protestów, jednostkowe i niekonse­kwentne. Trwają przepychanki ego wielkich i jeszcze większych, ale przede wszystkim trwa bierność. Warszawskie referendum, czyli ko-­ lejne starcie obywateli z partią „obywatelską”, nie odegrało roli, jaką kiedyś odgrywały starcia robotników z partią „robotniczą” coraz bardziej obnażające kłamstwa komunistów. Nie okazało się przebudzeniem biernej, zestrachanej, leni­wej większości.

„Najbardziej u nas rozpowszechnionym pojęciem politycznym jest bierność. Najpo­pularniejsze u nas hasło »nie drażnić wro­gów* – jest hasłem narodu pragnącego za­pewnić sobie spokojną wegetację, nie życie, bo wszelkie przejawy naszego życia, naszej energii czynnej z natury rzeczy najsilniej tych wrogów drażnią. Przecież, chcąc zastosować się do programu, według którego nie trzeba dawać powodów do prześladowań, nie trzeba dostarczać wrogom argumentów, a natomiast postępowaniem swoim pozyskać zaufanie obcych rządów, chcąc być z nimi w zgodzie nie należałoby żadnej pracy narodowej pro­wadzić. Ogół nasz w głównej swej masie tego właśnie programu przestrzega”. Tak pisał Roman Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka” w roku 1902.

Donald Tusk – w jednoczesnej brutaliza­cji i infantylizacji życia publicznego – robi wszystko, by Polacy w większości pozostali narodem idiotów. Bo – wedle pierwotnego greckiego znaczenia – idiota to ten, który nie interesuje się sprawami swej wspólnoty. Nie róbmy polityki, budujmy stadiony. Fatalnie zaplanowane, fatalnie wykonane i dwa razy droższe, nie szkodzi. Budowanie jako przeci­wieństwo polityki.

DONALD TUSK ZNIECHĘCA POLAKÓW DO INTERESOWANIA SIĘ SPRAWAMI WSPÓLNOTY, CZYLI POLITYKĄ, I DO JAKIEGOKOLWIEK W NIĄ ZAANGAŻOWANIA

Czy refe­rendum, by odwołać fatalną prezydent War­szawy, to sprawa polityczna? Ależ skądże znowu! A jaka?? Puknijcie się, panowie, w łe­petyny. Nie pamiętacie (nie wiecie?), że poli­tyka to „roztropna troska o dobro wspólne”, to pojęcie, które ma wzmacniać i porządkować relacje między ambicjami jednostki a sukcesem wspólnoty?

Politycy, którzy w dyskusjach posługują się polemicznym sztychem: „To nie jest argument merytoryczny, tylko polityczny!”, akceptują pomysł, by termin „polityk” był obelgą. Skoro upolitycznienie sprawy oznacza splugawienie jej, odebranie jej sensu, skoro polityka jest brudną grą, którą nawet sami politycy gardzą, wiedząc, że uznanie zyskać mogą, jedynie uni­kając działań politycznych – porządni ludzie od polityki trzymają się z daleka. Donald Tusk cynicznie zniechęca Polaków do interesowa­nia się sprawami wspólnoty, czyli polityką, i do jakiegokolwiek w nią zaangażowania, ale dlaczego ma wsparcie tylu polityków opozycji? Którzy uczestnicząc w unicestwieniu pojęcia polityki – nie tylko idą jak barany prowadzone na rzeź – ale przede wszystkim uczestni­czą w blokowaniu obywatelskiej aktywności Polaków.

Chocholi taniec

Czy coś się zmieniło przez 111 lat, od czasu, gdy Dmowski stawiał swą bolesną diagnozę? Miarą zmiany nie będzie efektowność jed­nostkowych protestów, błyskotliwość publi­cystycznej czy sejmowej szermierki. Będzie nią dopiero do bólu prozaiczna konsekwencja i skuteczność działania. Mierzona sprawami bardzo konkretnymi, bo tylko dzięki nim można ogół Polaków wyrwać z owego – tak gorliwie przez „zaprzyjaźnione” media pod­sycanego – antywspólnotowego zidiocenia. Żegnając w roku 1935 marszałka Piłsud­skiego, prezydent Mościcki powiedział o nim: „Dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”. Rządzący Polską siódmy rok Donald Tusk odebrał już Polsce szacunek i moc, stopniowo i konsekwentnie odbiera jej wolność. Jeszcze wokół granic oficjalnie się krząta, choć sądzę, że ma to w planach. Romans ze śląskimi se­paratystami jest logicznym etapem działań, skoro w roku 1992 podczas III Kongresu Ka­szubskiego Donald Tusk jako polityczne za­danie przedstawił program „pełnej autonomii Pomorza i Kaszub, z posiadaniem własnego rządu, własnego pieniądza i własnego wojska”. Może więc wiernopoddańczy hołd berliński ministra Radosława Sikorskiego czy niedawny pomysł Lecha Wałęsy, by Polskę i Niemcy połą­czyć w jednym państwie – to nie przypadkowe lapsusy niepanujących nad swą paplaniną głup­tasków, lecz raczej przygotowujące grunt zwia­stuny prawdziwego kierunku polityki obozu Donalda Tuska.

Dalekowzroczni komentatorzy, chcąc wyka­zać swą dalekowzroczność, od pewnego czasu traktują premiera Tuska jak przeszłość, pro­blem już rozwiązany, jak zeszłoroczny śnieg. Zastanawiają się, kogo też rządzący Polską od 24 lat (z dwiema krótkimi przerwami) zewną- trzsterowny układ biznesowo-esbecki wyzna­czy na nowego frontmana, który ma na nowo zabełtać Polakom w łepetynach, żeby w istocie nic się nie zmieniło. Ale ja za szkodliwe uważam przedwczesne lekceważenie pana premiera, nie podzielam zdania, że Donald Tusk biega już tylko w krótkich majtkach, a nawet bez majtek. Sądzę, że nadal jest za­grożeniem dla Polski i Polaków, jakiego dawno nie było i – zanim w niesławie odejdzie – może jeszcze wiele czerwonego sukna wyszarpnąć. Jak chochoł u Wyspiańskiego na skrzypecz- kach gra nam usypiająco, obezwładniająco, wyjmuje z rąk narzędzia obrony. Byśmy nie po­trafili być ani narodem, ani państwem. Obok chochoła-Tuska, mamy i Jaśka-Wałęsę, co zgubił Złoty Róg, mamy Wernyhorę-Rymkiewicza, Szelę-Palikota, mamy sparaliżowanych niemocą Poetów, Dziennikarzy i Gospodarzy, co nie chcą u siebie gospodarzyć.

Ambicja codzienna

„Najpopularniejsza w tym społeczeństwie polityka mówi: znosić cierpliwie zamachy rządu na narodowość, religię, swobodę my­ślenia i działania nawet w dziedzinie zupeł­nie prywatnej, niedopominanie się swego nawet tam, gdzie można się oprzeć o ustawę, nie reagować na gwałty, siedzieć spokojnie, by swym postępowaniem rządu nie drażnić. Pomimo że najoczywistsze fakty dowodzą, że takie zachowanie najlepiej zachęca rząd do przyspieszenia tempa akcji rusyfikacyjnej…” (Dmowski, 1902). Owo „kiedy my żyjemy” naszego hymnu jest także przypomnieniem najściślejszej relacji między nami a naszym państwem. Pozbycie się chochoła nic nie da, jeśli trwać będziemy w chocholim tańcu, nie pojmując, że bierność to cecha niewolnika. Także samym biadole­niem lub jednostkowymi spazmami protestów nie przerwiemy marazmu. Niezbędna jest dziś mobilizacja podobna do tej, jaka zdarza się Polakom raz na pokolenie. Byśmy nie musieli chodzić do powstań, budować barykad, pła­cić krwią – dziś zapłacić musimy aktywnością umysłu i woli. Wbudować ją w plan prywat­nego życia każdego z nas. Niezbędne jest nie tylko wybudzenie z letargu, ale trwała zmiana polskiej ambicji codziennej. Trwałe przezwy­ciężenie polskiej, narodowej bierności dnia powszedniego, niechęci do organizowania się wokół konkretnych spraw i zadań, tworzenia instytucji. Wyzwolenie z polskiej niepolityczności, antywspólnotowości, bezradnego zidiocenia.

Niezbędna jest nie jednorazowa akcja mar­ketingowa, ale zaplanowany na tysiąc dłu­gofalowych i wielopłaszczyznowych działań i konsekwentnie realizowany wysiłek trwa­łego przebudowania (odbudowania!) polskiej mentalności, by samorealizacji i swego sukcesu nie widziała w „świętym spokoju”, w bierności i izolacji, lecz w aktywności, działaniu, two­rzeniu – z wiarą, że się uda, ale i narastającymi dowodami, iż się udaje. By tak się jednak stało, warunkiem pierwszym i koniecznym jest od­budowanie zaufania do najważniejszych

wspólnotowych instytucji. Bo dziś – czasem z niewiarygodną bezwstydnością – stoją one na straży obcych interesów i niesprawiedliwości oraz podkreślają swą obcość, wyższość wobec polskiego motłochu. Bezwstydna zamiana kon­stytucyjnego referendum w jawny plebiscyt po­parcia kochaniutkiej władzy, jak za komuny, jest tylko jednym z elementów rosnącej agresji okupantów.

Komisja Strzyżenia Baranów

Kilkanaście dni temu państwowa Komisja Nad­zoru Finansowego orzekła, że powrotne prze- walutowanie kredytów udzielanych Polakom we frankach szwajcarskich jest niedopuszczalne, gdyż „naraziłoby banki na 40-50 mld strat”. Nie skomentowała więc Komisja faktu, że polski sąd uznał wadliwość zawieranych umów, ich niezgodność z prawem polskim i unijnym. Nie skomentowała podobnych wyroków w kilku kra­jach Europy. Nie potępiła banków, które zawarły w umowach nielegalne klauzule, a tym samym oszukały 700 tys. swych polskich klientów i na­raziły ich na ogromne straty. Komisja Nadzoru Finansowego nie stanęła w obronie 700 tys. polskich rodzin, ale w obronie kilkunastu za­granicznych banków, które te polskie rodziny-najprawdopodobniej – świadomie oszukały. Trudno o bardziej wyrazisty przykład, po czy­jej stronie stoi owa rządowa Komisja Nadzoru Spokojnego Strzyżenia Baranów

NIEZBĘDNA JEST DZIŚ MOBILIZACJA PODOBNA DO TEJ, JAKA ZDARZA SIĘ POLAKOM RAZ NA POKOLENIE

Przez lata nie zauważała szwindli Amber Gold, a teraz pospiesznie i gorliwie zatrzęsła się z oburzenia, że banki miałyby „stracić” miliardy. Fakt, że tak naprawdę te miliardy straciło kilka milionów Polaków nabitych we frankowe kredyty, jest bez znaczenia. Niech plują krwią i po latach spłacania spłacają sumy dwukrotnie większe, niż pożyczyli. KNF wy­dała więc swoistą instrukcję polskim sądom, by zagraniczne banki z setek miliardów zysku, jaki na Polakach zrobiły, także z części, będą­cej w istocie zbójeckim łupem – nie musiały oddawać ani grosza.

Jakże daleko do działań węgierskiego rządu Viktora Orbana, który stanął w obronie tak samo nabitych w butelkę Węgrów, który działa i mówi jasno: „Nie jesteśmy i nie będziemy sługusami banków i korporacji […], nie uznajemy prawa do kolonizacji”.

Godna podziwu jest determinacja i skuteczność Orbana, ale najciekawsza w jego gruntownej naprawie państwa (opisanej tu niedawno przez Grzegorza Górnego) jest identyfikacja głównego pola bitwy o wolność i dobrobyt Węgrów. Zmagając się z postkomunistycznym układem, nową kastą obrosłych profitami cwaniaczków, z obyczajowymi wariactwami lewackich ekstremistów, głównego przeciwnika wolnych, silnych i godnie żyjących Węgrów rozpoznał Orban w aroganckie zagranicznych bankach i korporacjach. Tyci które akceptują reguły i szanują Węgrów zaprasza z otwartymi ramionami. Ale tyci którzy chcą nadal strzyc Węgrów jak baran traktować jak niewolników – Viktor Orban stanowczo wyprasza.

Dał nam przykład Viktor Orban

Sukcesy jego rządu są miarą, że odbudowując kraj po postkomunistyczno-liberalnym tsunami, można być skutecznym. Potrzebna odwaga i determinacja, ale podstawą tych sukcesów jest odbudowanie wzajemnej relacji między Węgrami a ich własną wspólnotą. Na konkretach odzyskiwanie kolejnych „apolitycznych idiotów”. Zrozumienie, że bez gotowości poszerzania swej drużyny i adresatów swych pomysłów, bez aktywności w szukaniu sojusz- ników w sprawach wielkich i małych, aktyw zowaniu ich w budowaniu kraju od nowa – ni ma sukcesu ani wolnych Węgier, ani wolnych Węgrów.

Podczas Powstania Warszawskiego węgierskie jednostki stacjonujące w stolicy rozważały przystąpienie do walki po stronie Polaków. Nie dostali jednak Węgrzy gwarancji, o które prosili, więc Powstanie nie otrzymało wsparci kilku tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierz. Ale przynajmniej orkiestra – formalnie wciąż sprzymierzonej z Niemcami węgierskiej armii – podczas mszy św. w warszawskim kościele odegrała Mazurka Dąbrowskiego. Jedna z mniej znanych jego zwrotek brzmi: „Niemiec, Moskal nie osiędzie, gdy jąwszy pałasza, hasłem wszystkich zgoda będzie i ojczyzna nasza”.

Więc – kiedy my żyjemy? Czy wtedy, gdy pochwali nas niemiecki dziennikarz, że Polacy grzeczni, znają swoje miejsce, bez szemrań: wykonują dyrektywy z zagranicznych centr; decyzyjnych, nie wtrącają się do spraw ponad ich miarę? Wtedy, gdy państwo, jakie zbudo- waliśmy, wygania z Polski 2 min młodych Polaków, a Polki nie chcą tu rodzić dzieci, bo nie widzą dla nich przyszłości? Czy też wtedy, gdy potrafimy politykę naszą powiązać z kon- kretami, które w buncie przeciw hucpie, arogancji i kłamstwu jednoczą? Gdy potrafimy swój codzienny sukces zobaczyć, wywalczyć i zbudować w sukcesie naszego narodu i naszego państwa?

Czasu nie zostało nam wiele.

Wypowiedz się