Do Polski przez Syberię cz III

Do Polski przez Syberię

Edward Toczek

POLSKIE LOSY, WSPOMNIENIA ZESŁANEGO NA SYBERIĘ.

cz. III.

IV. W BIERIEZOWCE, „NASZEJ POLSCE”.

Trudno określić jak długo tak staliśmy, zapadła noc, blask księżyca i mrowie gwiazd na niebie pozwalały orientować się w sytuacji. Starszy człowiek, nasz „opiekun”, przyglądając się nam z oddali w końcu podszedł bliżej i krzyknął: „Wot zdies łopaty, a tam gdie to (tu wskazał ręką) nachoditsja ziemlianka, nada jejo odkopat i zaniat… Eto charoszaja i prostranna ziemlianka…” (Tu macie łopaty, a tam jest ziemianka, trzeba ją odkopać i zająć… To dobra i przestronna ziemianka). Widząc naszą reakcję odwrócił się i odszedł.

Silniejsi mężczyźni wzięli łopaty i ruszyli we wskazanym kierunku. Po godzinie udało się znaleźć i odkopać wejście do ziemianki. Gdy weszliśmy do środka okazało się, że był to nowy „obiekt”, zbudowany z surowych bali sosnowych, całkowicie zagłębiony w ziemi. Wnętrze ziemianki to powierzchnia o dł. 30 metrów i szer. 6 metrów. Do sufitu można było dotknąć ręką. W ścianach szczytowych znajdowały się małe okienka. Po obydwu stronach pomieszczenia zbudowano prycze. Przy tylnej ścianie posadowiono piec wykonany z cegły. Nad paleniskiem umieszczono kocioł o pojemności ok. 300 litrów. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że to miejsce przygotowano specjalnie dla nas.

Przyjechało tu z Omska przez Tarę 45 polskich rodzin, ich nazwiska pamiętam do dzisiaj: Czaja – trzy rodziny, Danylow, Dziubdziela, Frankowski, Gloc, Godula, Gryczman, Horak, Jodłowski, Kaszuba, Kasperski, Klim, Kłosowski, Kokoszka, Kociński, Kowal, Leśniak – dwie rodziny, Matwiczyk, Paliwoda, Pieczonka, Socha – dwie rodziny, Sierżęga, Szawara, Szpindor, Szwarc, Sokólski, Toczek – trzy rodziny, Tropiło, Urban, Waniec – dwie rodziny, Wielgosz – dwie rodziny, Żuk. Razem w ziemiance zamieszkało 204 osoby.

W całkowitej ciemności słychać było tylko płacz i odmawiane modlitwy. Ten smutny nastrój przerwało wejście dwóch Rosjan, którzy przynieśli piłę i siekierę pokazując nie dwuznacznie co mamy robić.

Rozpaliliśmy ogień w piecu, kocioł napełniliśmy śniegiem, robiło się coraz cieplej. Zmoczona i brudna odzież zaczęła parować, wzmagał się zaduch. Z zamarzniętej ziemi przykrywającej strop zaczęła kapać woda. Jedynym ratunkiem przed omdleniem było uchylanie drzwi i wietrzenie ziemianki. Tragizm naszej sytuacji polegał na tym, że wśród nas było dużo małych dzieci, którym nie mogliśmy zapewnić warunków do przetrwania. Byliśmy katolikami, wiara i modlitwa dawały promyk nadziei.

Rano wszyscy zabrali się za porządkowanie zajętych miejsc, zbudowano bezpieczną latrynę, oddzielną dla mężczyzn i kobiet. Kobiety rozłożyły ubrania na śniegu by wytępić wszy. To zajęcie pozwoliło zapomnieć na chwilę o głodzie, nie na długo jednak. Zebrane pozostałości zapasów żywności rozdysponowano równo dla wszystkich. Nie wiele było tego.

Nikt się nami nie interesował, a „komitet powitalny” okazał się zupełnie bezradny. Tłumaczyli, że przyjechali tu krótko przed nami i nie mogą nam w niczym pomóc. Dowiedzieliśmy się, że nasze miejsce pobytu to Bieriezowka.

Jedynym więc ratunkiem była tajga, szukaliśmy i zbieraliśmy pod śniegiem wszystko co nadawało się do spożycia – kora, zmarznięte owoce, korzenie krzewów, igliwie… Zakładaliśmy pułapki na drobną zwierzynę, ale efekty były marne. Nie znając okolic nie oddalaliśmy się zbytnio od polany.

Trzeciego dnia na polanę zajechał saniami major Reszczetnikowem. Powitał go nasz ”opiekun”. Major wszedł do ziemianki i radosnym głosem wyraził uznanie naszej pomysłowości: „Wy choroszo żywiotie…” (Dobrze mieszkacie), po czym gromkim głosem uciszył nasze wołania o żywność, lekarstwa i pomoc medyczną. Patrząc na nas z pogardą rzekł: „Na chleb nada zarabotat, zawtra wsie zdorowyje mużcziny i żenszczyny pajedut na rabotu. Prygatowities, utrom prijedut podwody. Tam wy pałuczitie pajok.” (Na chleb trzeba zapracować, jutro wszyscy zdrowi mężczyźni i kobiety pojadą do pracy. Przygotujcie się, rano przyjadą sanie. Tam otrzymacie racje żywnościowe).

Następnego dnia rano na polanę zajechało kilkanaście sań, po załadowaniu wszystkich zdolnych do pracy ruszyliśmy w tajgę. Jechaliśmy w przekonaniu, że najpóźniej wieczorem wrócimy do swych bliskich.   Zawieźli nas do odległego o ok. 6 km łagru Timirka.

V.   OBÓZ PRACY „TIMIRKA”

Wjechaliśmy na teren obozu. Zatrzymaliśmy się przed dużym drewnianym barakiem. Zapoznano nas z otoczeniem. W oddali widać było mniejsze budynki: kancelaria, w której przebywała ochrona i pracownik leśnictwa, zaplecze żywnościowe z kuchnią, stołówką i magazynem żywnościowym, warsztat ostrzenia narzędzi i stajnia dla koni.

W dużym baraku mieliśmy mieszkać. Wydzielono tu liczne pomieszczenia socjalne (cele) dla 20 osób każde. Nadzór nad obozem sprawowało kilku funkcjonariuszy NKWD. Teren nie był ogrodzony. Naturalnym strażnikiem była rozległa, dzika tajga. Wszystkie następne obozy, do których mnie i innych Polaków kierowano były niemal identyczne.

W obozie Timirka było ok. 500 zesłańców, w tym ponad 100 nowoprzybyłych Polaków. Podzielono nas na 5 osobowe brygady drwali. Pracą każdej brygady kierował doświadczony w pracy zesłaniec. Moją brygadą kierował Gruzin, marynarz – kapitan statku, który odsiadywał karę 10 lat zsyłki.

Otrzymaliśmy ciepły posiłek, kaszę zaprawioną wszechobecnym olejem. Wydano nam sprzęt i narzędzia do pracy. Uformowani w kolumnę ruszyliśmy całą grupą za leśnikiem na zrębowisko. Tu pokazano nam praktycznie na czym będzie polegać nasza praca. Finałem było układanie trzy metrowych kloców drzewa w sągi. Określono dzienną normę do wykonania – 8 metrów sześciennych na zesłańca. Po „nauce” wróciliśmy do obozu. O powrocie do Bieriezowki nie było jednak mowy. Jedyne co udało się uzyskać po długich przekonywaniach u leśnika to wysłanie jednego z nas z informacją gdzie jesteśmy i co będziemy robić.

Rano o 7.00 ruszyliśmy do pracy, każda brygada w swój wyznaczony rejon. Była to ciężka, katorżnicza praca, przekraczająca nasze fizyczne możliwości. Byliśmy słabi, źle ubrani i nie przywykli do pracy w głębokim śniegu i silnym mrozie. Szybko pojawiły się oznaki odmrożenia. Nie byliśmy w stanie nie tylko powalać określonej ilości sosen, ale także przemieszczać i układać je w sągi. Było to ponad nasze siły. Wiedzieliśmy, że wykonanie dziennej normy w tych warunkach jest niemożliwe, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z konsekwencji.

W pierwszą sobotę wieczorem pozwolono nam odwiedzić bliskich w Bieriezowce. Poszliśmy piechotą niosąc dla nich zaoszczędzoną żywność: kawałki chleba, kaszę jaglaną, kapustę, pierogi i ukradziony z końskich żłobów owies. Dostaliśmy też po kawałku mydłaW poniedziałek rano, przed wymarszem do pracy leśnik ostrzegł nas, że dłużej tolerować faktu niewykonania normy nie będzie i poniesiemy konsekwencje. Mówiliśmy o braku odzieży, o naszym wyczerpaniu długą podróżą… Nic go to nie obchodziło W poniedziałek otrzymywaliśmy „zapłatę” za pracę w ubiegłym tygodniu. Za ubiegły tydzień pracy dostaliśmy ledwie ekwiwalent naszego dwudniowego żywienia… Przez pół tygodnia jedliśmy na kredyt nawet nie wiedząc o tym.

Kobiety pracowały przy spalaniu odciętych gałęzi. Samo palenie nie było uciążliwe, ale ściąganie konarów z odległych miejsc nie było łatwe. Nie mogliśmy zrozumieć jak pracujące obok nas inne brygady miejscowych, wykonują normę i to często z nadwyżką. Otrzymywali za to premię, wypłacaną w rublach, kupowali sobie buty, odzież roboczą, tytoń i mydło, a my harując nie gorzej słyszymy tylko jak rośnie nam zadłużenie.

Widząc nasze bezowocne starania brygadzista pokazał nam w końcu jak mamy „robić” normę. Podszedł do przyjętego już przez leśnika sągu, odpiłował oznaczony sztancą cienki krążek na końcu bala i wrzucił go do ogniska. Kopnął w żerdź podtrzymującą spiętrzone bale w sągu i burknął „do roboty”. Nie trwało długo a nasz sąg stanął w nowym miejscu z czystymi końcami. Podeszliśmy do ogniska, brygadzista spojrzał na nas i zapytał: „Poniali kak rabotajut stachanowcy?”. (Zrozumieliście jak pracują stachanowcy?). Niedwuznacznie pokazał co z nami będzie jak sprawa się wyda. Zaczęliśmy wyrabiać normę. Zyskaliśmy uznanie w oczach leśnika i co najważniejsze nie zabierano nam już żywności.

Rubli na zakupy nam nie dawali, to przywilej tylko dla miejscowych, ale widmo głodu zaczęło się oddalać. Przyjęte przez leśnika sągi następnego dnia rano były wywożone. Nie było więc zbyt dużo czasu na nasz „sabotaż”. Trzeba było dobrze zacierać ślady i uważać na strażników. Nie mieliśmy skrupułów, proceder „wyrabiania normy” opanowaliśmy do perfekcji

VI. OBÓZ PRACY „MICHAJŁOWKA”.

Pod koniec kwietnia śniegi zaczęły topnieć, dzień stawał się dłuższy, coraz więcej widzieliśmy słońca. Po kilku dniach tajga stanęła w wodzie i nie sposób było się przemieszczać suchą nogą. Pracy nie przerwano, chodziliśmy przemoczeni i zziębnięci do szpiku kości. Pracę przerwano dopiero wtedy gdy nie można było już naszego urobku wywozić. Przemieszczono nas do innych obozów przy rzece, gdzie ładowaliśmy drewno na barki. Trafiłem z grupą kilku Polaków do obozu „Michajłowka”.

Nadejście wiosny i lata poprawiało trochę naszą sytuację, było ciepło, czasami nawet upalnie. W rzekach było dużo ryb, które łapaliśmy bez trudu.. W lesie dojrzewało runo, dzika porzeczka, jeżyny, jagody, później żurawina źródło tak potrzebnych witamin. Łatwiej było utrzymać higienę osobistą,   Ale pojawiały się nowe zagrożenia niewyobrażalna ilość komarów i różnego rodzaju muszek. Istny koszmar. Te krwiożercze, wielkie insekty wciskały się wszędzie, żądliły, a zadawane rany dokuczały niemiłosiernie. Pomimo upału nie sposób było bezkarnie odsłaniać jakąkolwiek część ciała. Kontakt z tym robactwem dla wielu oznaczał malarię. Z uwagi na duże oddalenie mojego miejsca pracy, z bliskimi spotykałem się raz w miesiącu. Nikt z nas nie miał możliwości wysłania jakiejkolwiek informacji o swoim losie, nie docierały też żadne informacje o tym co się dzieje w Polsce. Jesienią zaczęliśmy robić zapasy na zimę, suszone runo leśne, ryby, dzikie króliki. Odwiedzając bliskich w Bieriezowce znosiliśmy co się tylko dało. Cieszyłem się z lepszego samopoczucia ojca, który cały czas chorował i wymagał opieki. Pomagałem przy zbiorze ziemniaków, zdobytych i posadzonych wiosną na małym zagonie przez nasze kobiety. Przez cały rok jedynym źródłem zaopatrzenia w żywność naszych bliskich w Bieriezowce była ich zaradność i przynoszony przez nas prowiant otrzymywany za wykonywaną pracę.

Zima nadeszła gwałtownie, w ciągu paru dni zmroziło i zasypało drogi. Wyjścia do tajgi stały się znów niebezpieczne. W dalszym ciągu nikt nie interesował się stanem naszych butów i odzieży roboczej.   Spotkania z bliskimi stawały się zbyt ryzykowne.

VII. OBÓZ PRACY „KATIERINOWKA”.

W styczniu 1941 r. wraz z grupą 50 drwali przewieziono mnie do obozu „Katierinowka”. To kolejne 70 km od bliskich, praktycznie bez możliwości odwiedzin. Pracowaliśmy tutaj parami przy wyrębie lasu brzozowego. Dokuczał silny mróz, często przekraczający – 40 stopni C. Katierinowka był największym obozem, do którego trafiłem, było tu ponad 1000 zesłańców, głównie Rosjan. W połowie lutego do obozu przywieziono kolejną grupę Polaków, wśród nich był mój starszy brat Andrzej. W końcu kwietnia, wraz z nadejściem roztopów, wywieziono nas do obozu przy ujściu rzeki Uja do Irtyszu, do ciężkiej i niebezpiecznej pracy usuwania zatorów i spławie drewna. Wielu zesłańców, w tym mój kolega Mietek Folwarczny, straciło tam życie tonąc pod balami drewna, bez szans na wydostanie się z zimnej wody.

Gdy uporaliśmy się ze spławieniem drewna z krętej rzeki Uj, wywieziono nas na małą pływającą wyspę na Irtyszu. Stąd spławione drewno mieliśmy wyciągać z wody i transportować na brzeg. Pracowaliśmy przez trzy miesiące, w cyklu sześć godzin pracy, sześć godzin odpoczynku. Tu poznałem i zaprzyjaźniłem się z Aleksandrem Targhanem, krymskim Tatarem zesłanym w 1931 r. Wiele mu zawdzięczam, jego dobre rady i pomoc okazywana bezinteresownie były szczególnie cenne, pozwalały przetrwać. W tym miejscu Irtysz ma ponad 1,5 km szerokości i prawie 30 m głębokości. Niewielki wiatr podnosił wysoko fale i robiło się bardzo niebezpiecznie. To był najtrudniejszy, najbardziej niebezpieczny i wyczerpujący okres na moim katorżniczym szlaku.

VIII. WIELKA WOJNA OJCZYŹNIANA.

W końcu czerwca zaobserwowaliśmy wielkie poruszenie u miejscowych. Przez obozowe głośniki nieprzerwanie nadawano komunikaty o agresji III Rzeszy na ZSRR. Wzywano do wydajniejszej pracy – „wszystko dla frontu”. Pojawiły się lakoniczne komunikaty z frontu. Z czasem zaczęły dominować wieści o odstąpieniu z kolejnych miast i rubieży obronnych. Wiedzieliśmy, że Rosjanie sromotnie przegrywają. Te informacje przyjmowaliśmy bez emocji, to nie była nasza sprawa. Pod koniec lipca wróciłem do obozu w Michajłowce, skąd było już niedaleko do moich bliskich.

Po niemal półrocznej nieobecności powitanie w Bieriezowce było szczególnie serdeczne. Martwił mnie zły stan zdrowia Ojca, był bardzo słaby, stracił niemal zupełnie wzrok, źle znosił poniewierkę i surowość klimatu Syberii. Ta pusta niegdyś polana zmieniła się nie do poznania. Wokół baraku mieszkalnego postawiono kilka mniejszych. Za osiedlem żywych powstał cmentarz z lasem brzozowych krzyży. Pracowałem przy wyrębie lasu, 15 sierpnia dowiedziałem się o śmierci Ojca. Dostałem dwa dni zwolnienia od pracy. Pochowaliśmy Go w gronie rodziny i przyjaciół. Nikt z administracji obozu nie zainteresował się tym faktem, nie mieli takiego obowiązku.

Gdy pod koniec września ponownie odwiedziłem rodzinę, dowiedziałem się wówczas o rozmowach i zawartym porozumieniu pomiędzy rządem polskim i radzieckim. Nie było wiadomo czego to porozumienie dotyczy, ale „polski rząd” , „porozumienie z rządem ZSRR” – brzmiało wybornie. Szybko uzupełniano rzekomą treść porozumienia o różne wręcz fantastyczne wieści, jedno było pewne: ”Rząd ZSRR wyraża zgodę na nasz wolny wyjazd z tajgi w dowolny rejon ZSRR, oprócz stref zakazanych”. Gdy tą informację potwierdził major Reszczetnikow radość nasza nie miała końca.

Szybko jednak nastało opamiętanie. Jak wyjechać? Dokąd? Za co?

Jedyna droga, to jeszcze dostępna rzeka Irtysz do Omska. Bilet na statek można było kupić tylko za zezwoleniem NKWD, ten rygor obowiązywał nieustannie. Jakiekolwiek działania w NKWD wymagały okazania dowodu tożsamości, a nam wszystko zabrano. Brak dokumentu to ryzyko zatrzymania przy pierwszej kontroli
NKWD pod zarzutem dezercji, szpiegostwa lub dywersji… To nie była zachęcająca perspektywa. Uznaliśmy wspólnie, że trzeba dokładnie wyjaśnić wszystkie okoliczności. Bez pieniędzy, bez dokumentów i określonego celu podróży nie ruszymy się. Pojedziemy wszyscy albo nikt. Żeby żyć trzeba było wrócić do pracy w tajdze.

Edward Toczek                                             (cdn.)

Gdynia, 10. 02 2013 r.