Tragedia na szlakach komunikacyjnych

Na początku był chaos. Na końcu też.

Janusz Sanocki.

 

W ubiegłym tygodniu Polacy mogli obejrzeć w telewizji otwarte posiedzenie rządu, podczas którego poszczególni ministrowie meldowali Premieru Tusku gotowość swoich resortów do mistrzostw Europy w piłce kopanej, potocznie zwanych „Euro 2012”.

Wśród meldujących był minister transportu Sławomir Nowak, który, tak jak jego koledzy, dziarsko wygłosił formułkę o gotowości do „Euro”. Nie trzeba było nawet tygodnia, żeby zobaczyć wartość tych meldunków. Oto w Ostrowcu Wielkopolskim znów zderzyły się dwa pociągi. Po katastrofie z początku marca pod Szczekocinami to już druga katastrofa pociągów w tym roku, a dziesiąta pod rządami „Partii Miłości” i Premieru Tusku. Za poprzednich rządów zderzenia pociągów zdarzały się w Polsce mniej niż raz na rok, jednak od kiedy władzę objął „Donald Cudotwórca” ta liczba rośnie. Od 2010 mamy 3 katastrofy w ciągu roku, co oznacza, że limit na bieżący rok nie został jeszcze wyczerpany. Drżyjcie podróżni!

Ale przecież na drogach nie jest lepiej. Co roku w Polsce ginie w wypadkach drogowych prawie 4 tys. osób i nasza „zielona wyspa” zajmuje już w Unii Europejskiej 1. miejsce – tuż przed Francją i Niemcami, które wszak są dwa razy ludniejszymi krajami od III RP. Każdy, kto jeździ samochodem, wie, że polskie drogi często nie spełniają żadnych warunków bezpieczeństwa. Ostatnio jechałem do Ciechocinka i z powrotem, w ubiegłych tygodniach odwiedziłem Kraków, Wrocław, Świdnicę, Stalową Wolę. Owszem poprawiła się jakość nawierzchni głównych dróg, ale dalej nie ma poboczy, nie ma pasów do wyprzedzania, a poboczne drzewa i głębokie rowy dodatkowo sprawiają, że w razie niebezpieczeństwa nie ma gdzie uciekać. Czasem słyszę od ludzi, jak to się „w ostatnich latach buduje”. Mówią tak ludzie, którzy niczego poza własnym grajdołkiem w życiu nie widzieli i dla nich każdy zbudowany kilometr drogi stanowi jakiś cud! Biorąc pod uwagę, że władza wszystko mogła rozkraść, a jednak zbudowała kawałek drogi – to i tak dobrze! – zdają się mówić.

Tymczasem wystarczy przejechać np. do Świdnicy, albo z Nysy do Korfantowa – a przecież to właśnie jest polska norma, nie te znikome ilości autostrad. Gwarantuję każdemu, że np. w takiej Francji czy RFN nie znajdziecie takich dróg nigdzie. Kiedyś w Belgii zbłądziłem i wjechałem w drogę polną, taką „między pólkami jęczmienia i żyta” i zapewniam Czytelników, że była to o klasę lepsza droga niż choćby ta wymieniona przeze mnie droga Nysa-Korfantów.

Wnioski są dla nas smutne. Polska jest krajem zaniedbanym, zapóźnionym w rozwoju – tak jak były zapóźnione wszystkie kraje postkomunistyczne. Rząd Tuska i jego partia obiecywała Polakom szybką modernizację. Tacy np. nyscy politycy PO od czterech wyborów fotografują się na tle nieistniejącej obwodnicy Nysy i obiecują, że ją „zbudują”. Podobnie jest w całej Polsce. Rozgrzebane odcinki autostrad mają dawać Polakom przeświadczenie, „że się buduje”. O tym ile się buduje i za ile nie ma mowy.

A to jest właśnie tzw. „gwóźdź” czyli „clou” zagadnienia. Jeśli Niemcy czy Czesi potrafią wybudować kilometr autostrady za ok.1-2 mln dolarów, to dlaczego urzędnicy Tuska potrzebują na to samo zadanie 8 mln dolarów? Cztery razy więcej? Odpowiedzi mogą być dwie: albo są krańcowo nieudaczni, albo kradną. W obu przypadkach efektem końcowym jest rosnące zapóźnienie, bo drogi się zużywają. W czasie kiedy wybuduje się ślamazarnie 600 km autostrad, pilnego remontu będzie wymagać już 6000 km dróg lokalnych. Rozwój polega na tym, by budować szybko i dużo, nie na tym, żeby wybudować cokolwiek za jakąkolwiek cenę.

Nieudolne rządy powodują potem, że zużyta, nieodnowiona infrastruktura kolejowa, energetyczna, drogowa zawodzi i następuje lawinowy wzrost wypadków, awarii – słowem rozpad systemu.

Zdaje się, że w Polsce taki moment zbliża się szybkimi krokami. Już nie raz, po różnych „cudach-niewidach” – „Drugich Japoniach” itp. budziliśmy się z ręką w nocniku. Zdaje się, że teraz zjedziemy do niego wprost z Zielonej Wyspy Donalda Cudotwórcy.

Janusz Sanocki