Do Polski przez Syberię. cz II

POLSKIE LOSY, WSPOMNIENIA ZESŁANEGO NA SYBERIĘ.

Edward Toczek

                                 (c.d.).

III. ARESZTOWANIE, DROGA NA SYBERIĘ.

Około północy, z 10 na 11 lutego 1940 roku obudziło nas ujadanie psa. Chwilę później usłyszeliśmy gwałtowne walenie do drzwi i okien. Na podwórzu stały dwie parokonne furmanki, wokół domu rozbiegli się żołnierze radzieccy i jacyś cywile. Stojący przy drzwiach głośno domagali się ich natychmiastowego otwarcia. Nie pamiętam, kto z domowników otworzył drzwi i wpuścił do domu trzech nieproszonych gości, jak się okazało funkcjonariuszy NKWD. Najstarszy z nich, w randze podoficera oświadczył nam: „ Wot, po reszeniju Wierchownogo Sowieta Sowietskowo Sojuza Socjalisticzeskich Riespublik, w tieczeniju 15 minut nada sobratsia, wziat po 12 kilogramow na czełowieka prodawolstwia, adzietsja, wzjat dowolno adioży i wychadit na podwody!   ( Na podstawie decyzji Rady Najwyższej ZSRR, w ciągu 15 minut macie się ubrać, zabrać 15 kg na osobę żywności, dowolną ilość odzieży i wychodzić na furmanki).

Staliśmy osłupiali, tylko Ojciec zachował zimna krew i kategorycznie odmówił podporządkowania się takiej decyzji. Zażądał natychmiastowego opuszczenia swojego domu, nazywając takie działanie władz rozbojem. Oświadczył, że ani on ani nikt z jego rodziny nie wyjdzie z domu w mroźną noc, zostawiając dorobek swojego życia na pastwę rabusiów.

Widząc zdecydowaną postawę Ojca i stojących za nim synów funkcjonariusze sięgnęli po broń. Jeden z nich łagodnym głosem oświadczył, że opór nie zda się na nic, maja rozkaz i muszą go wykonać, nawet przy użyciu broni. Inny otworzył drzwi i do domu weszło kilku żołnierzy z bronią gotową do strzału. Nie mieliśmy żadnych szans oporu. Ojciec próbował jeszcze tłumaczyć, że to chyba jakaś pomyłka, że rano można to wyjaśnić … Nic nie pomagało, funkcjonariusz sięgnął do torby, wyjął kartkę i wskazując na zapis powiedział; „Niet oszybki. Wot zdieś jasno napisano – Toczek Michał, bogacz, legionist, wojenny osadnik, polski patriot, … smatri … sobierajś…” (Nie ma pomyłki. O, tutaj jest wyraźnie napisane – Toczek Michał, bogacz, legionista, osadnik wojskowy, polski patriota,…popatrz…ubierać się…).

Ojciec wykpił ten „dokument”, jako zwykły świstek i gromkim głosem krzyknął – wynoście się! Nigdzie nie pójdziemy! Żołnierze natychmiast rzucili się w jego stronę. Chwytając za ramiona, usiłowali wyciągnąć go na zewnątrz. Doszło do szamotaniny, krzyk kobiet – Matki i sióstr – ostudził nasze siłowe zapędy. Na szczęście w porę i nie doszło do użycia broni. Byliśmy bez szans.

Zaczęliśmy w pośpiechu ubierać się, zbierać żywność i dokumenty. Nikt nie miał pojęcia, dokąd nas wywożą i na jak długo. Pośpiech i atmosfera chwili, jak zwykle w takich sytuacjach, tłumi nieco logikę postępowania. Cały czas popędzani zostaliśmy niemal siłą zaciągnięci do furmanek.

Furmankami powozili Ukraińcy z pobliskich wiosek, dobrze obeznani z okolicą. Nie kryli, że to właśnie oni wskazywali NKWD, których Polaków należy deportować.

Dowieziono nas na odległą o 3 km stację kolejową w Niżankowicach i tam zostaliśmy załadowani do jednego z wagonów. Były to dwuosiowe, zakryte stare wagony towarowe. Wewnątrz wagonu zbudowano drewnianą, piętrową prycze. Na środku, posadowiono żelazny piecyk (tzw. kozę) i wiadro z węglem. Za rozsuwanymi drzwiami, w podłodze wagonu wyrąbano otwór, który przykryty wiadrem bez dna miał być ustronnym sanitariatem. Wszystkie okna były zakratowane i wyposażone w drewniane okiennice ryglowane z zewnątrz. Obustronne drzwi rozsuwane zamykano od zewnątrz.

W wagonie razem z rodziną Michała Toczka – 13 osób, posadowiono rodziny: Michała Gryczana, Piotra Jodłowskiego, Michała Matwiejczyka, Michała Paliwody, Wasyla Sokolskiego (Ukrainiec), Władysława Szpindora, Stanisława Szwarca, Piotra Tropiło i Antoniego Urbana. Razem 46 osób, w tym maleńkie dzieci, kobiety i starcy.

Cały ten transport liczył ponad 20 wagonów. Komendantem transportu był major NKWD Reszczetnikow, szybko dał do zrozumienia, jak zamierza egzekwować porządek i dyscyplinę. Po godzinie, gdy wszystkie wagony zostały zapełnione padła komenda do ryglowania drzwi i zasłaniania okien. Pociąg ruszył w daleką drogę. W nocy z 10 na 11 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza, masowa deportacja Polaków na Syberię.

Z momentem ruszenia pociągu poczuliśmy przenikający chłód. Wagon nie był szczelną konstrukcją, a na zewnątrz tęga zima i silny mróz. Pobudziło to nas do szybkiego działania, to była walka o ratowania naszego życia. Uszczelnione szmatami ściany wagonu, pocięte nożem szczapy drewnianej konstrukcji pryczy, pozwoliły rozpalić ogień w piecyku i nieco ogrzać zmarznięte ciała. Wszyscy wyciągali ręce, żeby się choć trochę ogrzać. Najbliżej stanęły dzieci, nad ich głowami wyciągały ręce kobiety. Węgiel w wiadrze topniał szybko. Wtedy już okazało się, jak wszyscy byliśmy nie przygotowani do podróżowania w takich warunkach.

Wydarzenia tych kilku ostatnich godzin odcisnęły się w mej pamięci na całe życie. Byłem wówczas młodym, nie doświadczonym jeszcze człowiekiem, wielu rzeczy nie rozumiałem. Uczyłem się życia w mocno przyśpieszonym tempie. Niezwykle ważnym czynnikiem w tej dramatycznej sytuacji było to, że wszyscy dobrze się znali i każdy pomagał każdemu jak tylko potrafił.

Po kilku godzinach jazdy, gdy widać już było światło budzącego się dnia, pociąg zatrzymał się. Słysząc polską mowę zaczęliśmy krzykiem i waleniem w ściany wagonu domagać się otwarcia drzwi. Po chwili uchylono zasłonę z okna i zobaczyliśmy, że jesteśmy na stacji towarowej we Lwowie. Zebrani tu Polacy, którzy jakimś sposobem dowiedzieli się o transportach Polaków przybyli na stację. Nie mogli podejść blisko do wagonów, więc z oddali wypytywali się skąd jedziemy, komu i co przekazać… Gdzieś tam stał też mój starszy brat Bolesław, mieszkający i pracujący na dworcu kolejowym jako kasjer.

Od pracujących przy torach Polaków dowiedzieliśmy się, że takich transportów przeszło już przez Lwów już kilka, że to jakaś masowa akcja deportacyjna Polaków w głąb terytorium ZSRR. Po krótkim postoju zasłonięto okno i pociąg ruszył. Zatrzymywaliśmy się co kilka godzin, na otwartym polu i na bocznicach małych stacyjek, prawdopodobnie w celu przepuszczenia transportów wojskowych i rozładowania dużego ruchu takich transportów jak nasz.

Pod koniec drugiego dnia podróży, w czasie postoju pociągu już na terytorium ZSRR, uzupełniano nam zapas węgla, przyznając odtąd jedno wiadro na dobę. Dostawaliśmy też wiadro gorącej wody do picia. Wszystko to na całą dobę dla 46 osób… Aby zaspokoić pragnienie zbieraliśmy śnieg. Coraz trudniej było oszukiwać żołądek, który domagał się strawy. Zapasy żywności były na wyczerpaniu. Eksploatowany „sanitariat” stawał się coraz bardziej uciążliwy. Trudno tu opisać upokorzenia, jakie powstawały w takich momentach; płeć, wiek, wagon w ruchu, zimno…. Do końca podróży ten element współżycia towarzyszy niedoli był poważnym problemem.

Za Kijowem odsłonięto nam okno i mogliśmy przez chwilę zobaczyć niebo, oglądać okolice – wszędzie białe pustki i odludzie. Dokuczał tęgi mróz i głód. Zasłoniliśmy więc szczelnie okno i w ciemności zmuszaliśmy się do ruchu, by rozgrzać trochę ciało.

Po dwóch tygodniach takiej podróży większość z nas nie była w stanie samodzielnie wstać na nogi. Najsłabsi zaczęli odchodzić, pierwszą osobą była Paliwodowa. Trudno było pogodzić się z faktem, że nie mogliśmy jej godnie pochować. Obcy ludzie zabrali ją z wagonu i odwieźli nie wiadomo dokąd na taczce…Takich scen było coraz więcej, zgony stały się zwykłym zdarzeniem każdego niemal dnia. Zaczęliśmy rozumieć, że taki koniec czeka nas wszystkich.

Dalsza droga naszego zesłania wiodła przez Kujbyszew, Ufę, Ural, Czelabińsk, Kurgan, Piertopawłowsk do Omska. Za Uralem eskorta nieco złagodziła rygory. Do niedomykanych drzwi mogli podchodzić okoliczni mieszkańcy. Ci ludzie niewiele różnili się od nas, nie mogli nam w niczym pomóc, tylko ciekawość popychała ich w stronę naszych wagonów. W zamian za otrzymywane od nas przedmioty przynosili trochę żywności, różne placki i gotowane ziemniaki, czasem kawałek chleba i zawsze liście tytoniu.

Dobrze wiedzieliśmy, co to głód i za żywność płaciliśmy każdą cenę. Matki by nakarmić swe dzieci oddawały buty, rękawiczki i inne części garderoby, a gdy tych zabrakło zdejmowały obrączki, ojcowie oddawali papierośnice i sygnety.

Ta „wymiana” towarowa to wyrachowanie lokalnych władz. Wiedzieli, że za żywność Polacy oddadzą wszystko, stąd tak częste długie postoje, zmniejszona eskorta, niedomykane drzwi wagonów i łatwy do nich dostęp różnych biedaków, którzy gdyby mogli sami skonsumowaliby te „dary”.

Byliśmy w podróży już ponad miesiąc, nie umożliwiono nam nawet obmycia rąk. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić jak wygląda po takim czasie człowiek sponiewierany moralnie i fizycznie, obdarty, wychudzony, nie myty, nie golony, nie strzyżony … i cuchnący. Na naszym ciele pojawiły się rozległe rany, dokuczały wszy.

Do Omska dotarliśmy 16 marca. Kazano nam zabrać swoje rzeczy, opuścić wagony. Przeszliśmy do dużego baraku niedaleko dworca. Było to dosyć czyste i ciepłe pomieszczenie. Po raz pierwszy od 11 lutego dostaliśmy gorącą zupę i kawałek chleba, mogliśmy też do woli pić ciepłą wodę. Nasze prośby o łaźnię pozostały bez echa.

Następnego dnia wczesnym rankiem zarządzono wymarsz. Wydano każdemu ciepły kapuśniak, kromkę chleba i wodę do picia. Zebranych podzielono na kilka ok. 200 osobowych grup i odprowadzono w kierunku stojących kolumn samochodów ciężarowych przykrytych plandeką. Rodzin nie rozdzielano. Po załadowaniu samochodów kolumny ruszyły, każda w inną stronę. Nadal nikt nas nie poinformował dokąd jedziemy. W krótkim czasie poczuliśmy, że nasz samochód wjechał na zamarzniętą rzekę. Był to Irtysz, jedyny w czasie zimy szlak komunikacyjny na północ. W czasie jazdy dokuczało nam przenikliwe zimno i spaliny wydzielające się z niesprawnego układu wydechowego. Wzbudzało to silne torsje i omdlenia, wiele osób doznało szoku. Trudne chwile przeżywał mój Ojciec, osłoniliśmy mu usta tkaniną, myśleliśmy, że nie przeżyje. Nasze protesty i błagania o przewietrzenie, o krótki postój pozostały bez echa. Mieliśmy „zaszczyt”, że w szoferce naszego samochodu jechał sam komendant Reszczetnikow. Tempo jazdy było dość duże, jak na warunki drogowe wręcz szalone. Wieźli nas jak przysłowiowe kamienie i szło im to dość sprawnie. Mieli w tym rzemiośle dobre doświadczenie.

Późnym wieczorem dotarliśmy do Tary, ściślej mówiąc kompleksu koszarowo-więziennego Tara. Cały teren ogrodzony był wysokim płotem z wieżami strażniczymi. Na placu gdzie zatrzymały się ciężarówki pełno strażników, w większości Azjatów. Próby nawiązania kontaktu nie miały sensu, rozmawiali tylko w swoim języku. Nie było to nasze miejsce docelowe, ale strachu najedliśmy się potężnie. Zgonili nas z samochodów i zagnali niemal biegiem do cel. Moja rodzina otrzymała celę o pow. ok. 6 m2 z jedną szeroką drewnianą pryczą i „sanitariatem” od dawna nie czyszczonym. Pod sufitem małe zakratowane okienko. Na szczęście było to dość ciepłe pomieszczenie. Dostaliśmy wodę do picia.

Wczesnym rankiem obudziło nas rżenie koni i okrzyki w języku rosyjskim, wydano cienką zupkę i kromkę twardego i czarnego jak asfalt chleba. Popędzali, aby wychodzić na zewnątrz.

Na placu stały zaprzężone duże sanie. Po załadowaniu nas na sanie i uformowaniu długiej kolumny, komendant transportu, jak się okazało nasz późniejszy nadzorca – Iwan Iwanow, dał sygnał do wyjazdu. Na nie ujeżdżonym, pokrytym sypkim, świeżym śniegiem trakcie sanie kołysały się niczym statek na fali. Zdarzały się wywrotki, ale woźnicy radzili sobie sprawnie z postawieniem sań i ruszali dalej w drogę nie patrząc czy wszyscy zajęli już swoje miejsca.

Dokąd nas wloką? To pytanie cisnęło się wszystkim bez ustanku. Późnym popołudniem, po przejechaniu ok. 40 km zatrzymaliśmy się na małej leśnej polanie. Stała tu nie duża syberyjska chata. Z chaty wyszedł starszy, dość schludnie wyglądający mężczyzna. Podszedł do niego komendant transportu, chwilę rozmawiali po czym zwracając się do nas wykrzyczał: „wot i prijechali, zdieś wy budietie żyt, zdies budiet wasza Polsza.”                         (przyjechaliście na miejsce, tu będziecie mieszkać, tu będzie wasza Polska.)

Starszy mężczyzna, stojąc przed chata krzyknął w naszą stronę: „ zdrastwujtie! (witajcie!) i wszedł do środka.

Woźniacy nakazali nam szybko zejść z sań po czym szybko odjechali.

Był to późny wieczór 19 marca 1940 r. staliśmy w gromadzie, słabi i wynędzniali na odkrytej polanie, w dzikiej syberyjskiej tajdze, w pełni mroźnej, surowej zimy. Byliśmy przerażeni, tu mamy mieszkać….

Trudno opisać rozpacz 204 ludzkich istot, płacz dzieci, kobiet…krzyk bezradnych synów i ojców…

cdn

Gdynia, 07.02.2013 r.                                                                       Edward Toczek