Zgniłe bogactwo rezerw walutowych

Zgniłe bogactwo rezerw walutowych

Prof. Jerzy Żyżyński

Deklaracja wejścia Polski do strefy euro będzie oznaczać obowiązek utrzymania ścisłego kursu złotego do euro, co może skutkować tym, że z powodu konieczności obrony tego kursu możemy zostać pozbawieni rezerw walutowych. Te w ostatnich latach rosną. Licząc w złotych, w latach 2004-2012 zwiększyły się trzykrotnie, ze 110 mld zł do 338 mld zł, a licząc w dolarach, z 37 mld do 109 mld, w euro z 27 mld do 82,6 mld – jest to wzrost imponujący, bo z 12 proc. produktu krajowego brutto do 22 procent.
W porównaniu z innymi krajami nie jest to dużo, ale jak zauważa sam NBP na swoim portalu edu­kacji ekonomicznej: „Tak jak okręt potrzebuje kotwicy, żeby bezpiecz­nie stać w porcie, tak każde pań­stwo potrzebuje rezerw waluto­wych, żeby stać… na pewnym gruncie; budują one jego wiary­godność w oczach inwestorów, a dzięki temu – przyciągają nowy kapitał”.

Źródło rezerw

Ale to wyjaśnienie NBP jest bardzo powierzchowne. Problem z rezer­wami polega bowiem na tym, że kluczowe jest ich źródło. W nor­malnych warunkach waluty zgro­madzone przez bank centralny po­chodzą m.in. od firm krajowych, które eksportują swoje towary, a uzyskane walory zagraniczne lokują w bankach lub sprzedają na rynku walutowym. Waluty te są kupowane przez innych przedsiębiorców, któ­rzy sprowadzają różne produkty z zagranicy. W takiej sytuacji dopiero nadwyżka z tego, co uzyskano z eksportu, w stosunku do tego, co wykorzystano na import, powiększa rezerwy – staje się realnym do­chodem gospodarki i źródłem ros­nącej jej siły ekonomicznej.

Te dwa procesy – eksport i im­port – wpływają na wartość pie­niądza: rosnące rezerwy powodują tanienie walorów zagranicznych, czyli wzmocnienie krajowego pie­niądza, a w efekcie tanieje import, wakacje zagraniczne itd. Jedno­cześnie eksport staje się mniej opłacalny, bo za zarobione za gra­nicą waluty dostaje się mniej kra­jowych pieniędzy. Z kolei spadek rezerw powoduje, że te zagraniczne walory stają się coraz droższe, to oznacza, iż krajowy pieniądz osłabia się, a w efekcie eksport staje się bardziej opłacalny, a import mniej. W praktyce trzeba mówić nie tylko o wymianie dóbr z zagranicą, ale o szerszej kategorii, którą na­zywamy „rachunek bieżący” – skła­dają się nań efekty (saldo) wymiany dóbr, usług, skutki przepływu do­chodów i tzw. transferów bieżących. Gdy przyjrzymy się temu, co dzieje się w Polsce, to widzimy pewien paradoks. Oto mamy praktycznie cały czas ujemne saldo rachunku bieżącego – w latach 2004-2011 na poziomie od -49 w 2004 r. do -74,5 w 2011 r. (za 2012 r. jeszcze nie ma wyników). W międzyczasie było -23,5 do -83,7 mld złotych.

Warto wiedzieć, że ujemne saldo wymiany towarów jest jednak jesz­cze mniej więcej dwukrotnie niższe niż saldo rachunku bieżącego, a główny składnik decydujący o war­tości rachunku bieżącego to wy­sokie ujemne saldo, czyli odpływ dochodów, na co złożył się transfer z Polski dywidend, wysokich wy­nagrodzeń zagranicznych zarzą­dów firm i odsetek od pożyczek. W efekcie mamy wysokie ujemne saldo dochodów, kształtujące się na poziomie kilkudziesięciu mi­liardów, ostatnio rosło co roku o 10 mld zł do -67,4 mld zł w 2011 roku. Za cały okres od wstąpienia do Unii Europejskiej w ten sposób wypłynęło z Polski prawie 400 mld złotych.

Tanio oddajemy majątek

Dlaczego zatem, pomimo że saldo rachunku bieżącego jest perma­nentnie ujemne, nasze rezerwy walutowe rosną, a złoty stopniowo się umacnia (bo jego kurs jest sta­bilny pomimo inflacji)? Ano dzieje się tak dlatego, że silnie dodatnia jest ta część bilansu płatniczego, która nazywa się „rachunek finan­sowy”. Rachunek finansowy jest dodatni i bardzo wysoki, sięga 90 i ponad 100 mld złotych. Tworzą go finansowe inwestycje tzw. bez­pośrednie od ponad 30 mld zł w 2004 r. do 56 mld zł w 2011 r., po drodze sięgający nawet 65 mld złotych. Inwestycje bezpośrednie są korzystne, jeśli służą budowaniu nowych przedsiębiorstw (nazywa się to z angielskiego green-field), w efekcie tworzeniu nowych miejsc pracy. Gorzej, jeśli jest to po prostu wykup polskich przedsiębiorstw – nazbyt często okazujący się wrogim przejęciem (wykup w celu przejęcia rynku i likwidacji firmy, by otworzyć szersze pole działania zagranicznym wytwórcom). Są tu też dochody z prywatyzacji, w sumie niewielkie, bo tanio oddajemy swój majątek.

Ale najpoważniejszym proble­mem jest to, co nazywamy inwe­stycjami portfelowymi – są to lokaty na rynku finansowym dla krótkoo­kresowego zysku; obeznanym z ter­minologią ekonomiczną można po­wiedzieć, że powiększają pasywa, czyli są zobowiązaniem, tak jak lo­katy w banku są zobowiązaniem banku wobec jego deponentów. Zaraz po wejściu do Unii inwestycje portfelowe gwałtownie wzrosły do 39 mld zł, w 2005 r. ponad 48 mld zł, by w 2006 r. spaść praktycznie do zera, w następnych dwóch latach nawet osiągnąć wartość ujemną (wycofywanie środków). W 2009 r. ich napływ osiągnął znowu wysoki poziom 48 mld zł, w 2010 r. ponad 80 mld zł, ale już w 2011 r. „tylko” 46 mld złotych. Spore pieniądze, ale warto zdawać sobie sprawę z tego, że dla systemu finansowego są środkami obcymi – właśnie tak jak nasze oszczędności w banku, w każdej chwili mogą być wycofane.

Zobrazujmy to. Zadowolona pani domu, widząc w domowej kasie wciąż powiększającą się ilość pie­niędzy, mówi: „Bogacimy się, nasze rezerwy rosną”. Okazuje się jednak, że w większości nie są to pieniądze zarobione przez członków rodziny, lecz przyniesione przez męża od sąsiadów i przekazane mu, bo obie­cał, że da im zarobić. Oczywiście te pieniądze nie tworzą bogactwa, są zobowiązaniem. Pani domu ta­kiemu mężusiowi powinna raczej pokazać drzwi palcem.

Gorzki owoc

Czy zatem nasze rezerwy są jak smaczny owoc, którym możemy się pożywić, czy są raczej owocem z supermarketu – z pozoru pięknie wyglądającym, ale z powodu dłu­giego przetrzymywania w lodówce przegniłym od środka? Niestety, jak widzimy, polskie rezerwy wa­lutowe to w znacznej części takie właśnie zgniłe bogactwo, którym się raczej nie pożywimy, a nawet gorzej, bo przecież te pieniądze, które posiadamy, są faktycznie na­szym długiem. I niestety trudno znaleźć argumenty, że nie pogarsza to naszej sytuacji w perspektywie zapowiadanego wejścia do strefy euro. Wtedy będziemy musieli wy­korzystywać zasoby rezerwowe do obrony kursu złotego „podwiąza­nego” do euro na dwa lata przed wejściem do strefy euro. Każdy może sobie odpowiedzieć na py­tanie, co to będzie oznaczać w sy­tuacji, gdy do obrony pozycji bę­dziemy wykorzystywać nie własne pieniądze, ale cudze. To tak, jakby bank do obrony swej pozycji chciał wykorzystać pieniądze deponentów – na to nikt się nie zgodzi. •

Autor jest postem PiS, profesorem Wydziatu Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.