Posner: Własność prywatna wymaga radykalnej reformy

Jak zwalczać nierówności nie szkodząc wzrostowi gospodarczemu, to jedno z najtrudniejszych zagadnień współczesnej polityki gospodarczej. Prof. Eric Posner uważa, że zna receptę. – Wystarczy zreformować przestarzałe rozumienie własności prywatnej, by jej nowa forma odpowiadała zmianom technologicznym XXI w.

Co jest nie tak z własnością prywatną, że trzeba się jej pozbyć?

Prof. Eric Posner: Ależ ja tego nie proponuję!

Jak to? W „Radykalnych rynkach”, książce, która się na rynku dopiero ukaże, ale o której mówią już teraz z ekscytacją nawet ekonomiczni nobliści, proponuje pan przecież „publiczną licytację własności prywatnej dla dobra powszechnego”…

To radykalne rozwiązanie, ale nie stanowi ataku na własność prywatną samą w sobie, a jedynie na anachroniczną i nieefektywną jej formę, do której wciąż jesteśmy przywiązani.

Jest tak od wieków. Czy to nie oznacza, że ta forma jednak się sprawdza?

W coraz mniejszym stopniu. Spójrzmy na historię kapitalizmu. W XIX w. wolny rynek w oparciu o tradycyjną instytucję własności prywatnej rozwijał się bardzo szybko, generując bogactwo. Jednocześnie jednak produkował monopole zagrażające konkurencji, zawyżające ceny i zaniżające płace, co sprawiło, że na przełomie XIX i XX w., od momentu ustanowienia Sherman Act i później, mieliśmy do czynienia z procesami antymonopolowymi, które je rozbijały. Konieczne było zaprojektowanie nowych reguł gry, a więc interwencja państwa na rynku jako odpowiedź na jego niedoskonałości.

Taka, jak rozbicie Standard Oil Rockefellera, które poskutkowało wyższymi cenami ropy? Konkurencja się cieszyła – fakt, ale konsumenci, a więc społeczeństwo, w wyniku tej „interwencji” i „nowych reguł” cierpieli.

Każdy przypadek monopolu to osobna historia, zdarzają się interwencje nieudane, ale ekonomiści dość dobrze zbadali zagadnienie monopolu i sytuacje, w których ktoś nadużywa swojej siły rynkowej, występują często i są naprawdę groźne.

Jak rozumie pan pojęcie „siły rynkowej”? Czy ono ma sens? Przecież prywatne firmy nie mogą używać przymusu, a o klientów konkurują ofertą. Jest tu dobrowolność, a nie siła. Właściwie, jeśli mielibyśmy mówić o sile, czy potędze rynkowej, to właśnie konsumenci jako grupa są siłą zdolną pozbawić zysków firmę z dnia na dzień, po prostu odwracając się od niej.

W klasycznej liberalnej narracji tak jest, i ja ten pogląd co do zasady podzielam.

Wolę Smitha od Marksa.

A jednak istnieją pewne ważne niuanse, odcienie szarości.

Siła rynkowa to sytuacja, w której „bezkarnie” możesz dyktować ceny produktów powyżej kosztu marginalnego, albo płace robotników poniżej ich marginalnej produktywności. Jak do niej dochodzi? Nie chodzi o wielkość firmy mierzoną jej obrotami, a o jej udziały w konkretnym rynku. Siłę monopolu może uzyskać przecież nawet malutka stacja benzynowa przy pustynnej autostradzie.

W większości przypadku monopolizacja zaczyna się od zdobycia dominujących udziałów w rynku, co w krótkiej perspektywie może być dla konsumentów korzystne, ale kończy się na wycieczkach przedstawicieli danego monopolu do Waszyngtonu, mających na celu wprowadzenie wygodnego dla siebie prawa, które dominację utrwali i pozwoli czerpać firmom rentę monopolową – krzywdzić społeczeństwo.

Walczmy więc z lobbingiem, ze złym prawem.

Oczywiście, i to należy robić, ale nie jest to działanie wystarczające. Mimo ustanowienia prawa antymonopolowego na rynku dochodziło bardzo często do koncentracji zbyt dużej siły w jednych rękach, co sprawiło, że w ostatnich dekadach zwykli ludzie nie odczuli pozytywnych skutków wzrostu gospodarczego tak bardzo, jakby to miało miejsce w scenariuszu optymalnym. To właśnie koncentracja sił rynkowych jest np. jednym ze źródeł rosnących nierówności i jest ona obecnie coraz poważniejszym zjawiskiem. Weźmy rynek internetowy, na którym dzięki efektom sieciowym dominują takie firmy, jak Google, czy Facebook, będące w stanie „pożreć” każdego konkurenta. Ale i „tradycyjne” rynki są wysokoskoncentrowane. Proszę spojrzeć na rynek napojów bezalkoholowych – kilku dużych producentów i plankton.

W ostatnich dekadach zjawisko monopolizacji zyskało także nową twarz wraz z pojawieniem się „inwestorów instytucjonalnych”, takich, jak BlackRock, czy Vanguard. Inwestują oni w udziały największych firm – od banków po linie lotnicze – co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie okazywali się znacznymi udziałowcami w firmach, które ze sobą konkurują. W efekcie prezesi banku X i Y, świadomi, że tak naprawdę należą do jednego funduszu, mogą nie być skłonni konkurować ze sobą tak mocno, jak w sytuacji, w której tych powiązań własnościowych by nie było. To olbrzymie zagrożenie dla konkurencji i dla rynków, które chcemy przecież rozszerzać i zwiększać, nie chcemy zaś pozwolić na przejęcie ich przez…

Wąskie grupy trzymające władzę?

Właśnie.

To proszę wyjaśnić, o co chodzi z tą „publiczną aukcją” własności prywatnej.

Zacznijmy od tego, że rynek, jako całość, to rodzaj aukcji. Sprzedajemy na nim produkty po najwyższej cenie, jaką możemy „wycisnąć” z nabywcy. Chodzi o uczynienie tej aukcji bardziej wydajną, bo obecna jej forma zaburza alokację dóbr rynkowych i obniża produktywność w gospodarce. Dobrą ilustracją tego, jak jest i co proponujemy, jest rynek nieruchomości. Obecnie, gdy chcesz sprzedać dom, dajesz ogłoszenie i czekasz na potencjalnych kupców skłonnych zapłacić zaoferowaną cenę. To, że jesteś monopolistą, jeśli chodzi o własność tego konkretnego domu, pozwala Ci tę cenę zawyżać w stosunku do kwoty, na którą zgodziłbyś się, gdyby rynek był, powiedzmy, doskonały. W efekcie na czekaniu na klienta możesz spędzić kilka miesięcy, może rok. W tym czasie licytowane dobro, tj. dom, jest używane w sposób nieoptymalny.

Co to znaczy?

Że jest w rękach osoby, która chce się go pozbyć, ale nie chce sprzedać go osobie, która ceni go bardziej, bo czeka na osobę ceniącą go jeszcze bardziej.

Na jelenia?

Można tak powiedzieć. Innymi słowy, dobro jakim jest dom nie przepływa płynnie od osoby, która ceni go mniej do osoby, która ceni go bardziej, bo jego wycena jest zawyżona. Sposobem na urealnienie tej wyceny byłoby wprowadzenie podatku od nieruchomości opartego na „samowycenie.” Obecnie podatek odprowadza się od wartości szacowanej przez urzędnika, a w modelu, który proponuję szacowałby ją właściciel. Załóżmy, że podatek wynosi 2 proc., a Ty wyceniasz swój dom na 200 tys. dolarów – wówczas płacisz 4 tys. dolarów podatku rocznie. Konieczność uiszczenia podatku każe ci realnie podchodzić do wyceny i informować, ile naprawdę warta jest dla ciebie ta nieruchomość.

Przecież to prowadziłoby to zaniżania wartości domów, żeby odprowadzać niższe podatki.

Nie, jeśli wprowadzimy drugą regulację. Jeśli mianowicie wyceniasz swoje mieszkanie na 200 tys. dolarów, oznacza to, że po tej właśnie cenie byłbyś gotów je sprzedać. Jeśli tak, prawo zezwalałoby każdemu chętnemu odkupić twoją nieruchomość. W tej sytuacji nie chciałbyś zaniżać wartości swojego domu, bojąc się, że go stracisz i wyceniłbyś go na tyle, żeby w przypadku pojawienie się nabywcy nie żałować. Podobne mechanizmy można by zastosować wobec rynkowych gigantów. W wielu wymiarach rynek stałby się w efekcie bardziej wolny, bo zdemonopolizowany i wydajny.

Przymus odsprzedaży własności kojarzy mi się jakoś mało wolnościowo, ale załóżmy, że to zastrzeżenie ideologiczne. Nie każdy musi je podzielać. Natomiast praktyczna realizacja takiego podejścia do własności, wydaje mi się zadaniem karkołomnym. Pozostańmy przy przykładzie domu. Dzisiaj składam zeznanie podatkowe, wyceniając dom na 200 tys. dolarów, a jutro przychodzi Kowalski, wykupuje ode mnie dom, na co ja muszę się obligatoryjnie zgodzić i co – zostawia mnie na bruku? Wspaniała wizja.

Chwileczkę. Wycena, którą dyktowałbym pan w tym nowym systemie praw własności, uwzględniałaby scenariusz wykupu, tzn. byłaby równoznaczna ze stwierdzeniem: „Za 200 tys. dolarów jestem gotów odsprzedać ten dom tu i teraz”. Co więcej, nikt nie zmuszałby nikogo do natychmiastowego opuszczenia nieruchomości, lokator miałby na to miesiąc, może kilka. To kwestia opracowania konkretnego prawa i ustalenia właściwego poziomu opodatkowania.

Takiego systemu nie można by jednak, oczywiście, wprowadzić z dnia na dzień i w sposób totalny. Najpierw potrzebny jest etap eksperymentów i to raczej dotyczących firm, a nie osób fizycznych. Taki eksperyment przydałby się w USA np. na rynku właścicieli częstotliwości nadawania sygnału radiowego.

Jak wiadomo, fale radiowe ze sobą interferują, więc aby nadawcy mogli cieszyć się czystym sygnałem konieczne było na pewnym etapie przyznanie im monopoli, tj. praw własności, na konkretne pasma. To sprawdzało się aż do momentu, gdy tradycyjna telewizja zaczęła tracić popularność. Jednak firmy będące właścicielami kanałów telewizyjnych i pasm nadawania zamiast odsprzedać je firmom takim, jak operatorzy sieci komórkowych, czy dostawcy internetu, przetrzymują je dyktując zainteresowanym kupcom astronomiczne kwoty. Gdyby musiały od wartości tych pasm, którą same by szacowały, odprowadzać podatek, uzyskałyby bodziec do urealnienia ich wyceny i koniec końców odsprzedaży ich tym, którzy efektywniej by z nich korzystali. Próby skłonienia tradycyjnych nadawców do odsprzedaży częstotliwości w ramach tradycyjnego systemu własności pozostają bezskuteczne.

Może za tą skłonnością do czekania na jelenia, który za naszą własność zapłaci krocie kryje się jakaś rynkowa logika, której jeszcze nie rozumiemy?

Możliwe, ale spójrzmy na fakty. Tradycyjna własność prywatna działała, ale od zawsze rodziła tego typu problemy. Myśli pan, że gdy zaczął się wykluwać kapitalizm, właściciele ziemscy, arystokraci odsprzedawali z chęcią własne ziemie fabrykantom pod nowe zakłady? Nawet jeśli były to nieużytki, to nie. Chcieli wycisnąć z przedsiębiorców jak najwięcej, co obniżało gospodarczą dynamikę.

Innym aspektem tradycyjnej własności jest przestrzały już system jej kodyfikacji. Konieczny jest tu rząd, jego urzędnicy, notariuszy, akty prawne i własnoręczne podpisy. Już abstrahując od faktu, do jak wielu nadużyć może tu dochodzić – w końcu żaden rząd nie składa się z samych aniołów – to przecież są to procesy czasochłonne. W systemie własności wystawianej na nieustanną aukcję, do zmiany właściciela wystarczyłyby zapisy komputerowe. Nowe technologie gwarantowałyby nie tylko przyśpieszenie, lecz także większe bezpieczeństwo i pewność takich transakcji w porównaniu do tych narzędzi, z których korzystamy obecnie.

W porządku. Rozumiem, że nie chodzi o panu o „uspołecznienie własności”, a o dostosowanie prawa do zmian technologicznych.

Tak. To właśnie one sprawiają, że na własność można spojrzeć z innej strony, że można uczynić korzystanie z niej bardziej wydajnym. Proponuję modyfikację, a nie zniesienie wolnego rynku i wprowadzenie centralnego planowania. Przyznam jednak, że ta propozycja mieści się jakoś w takim miękkim rozumieniu „socjalizmu”, w którym bardziej niż o zachowanie własności chodzi o zachowanie konkurencji.

W „Radykalnych rynkach” odnosi się pan wprost do monopoli cyfrowych takich, jak Facebook, proponując ich osłabienie poprzez utworzenie „związku zawodowego pracowników cyfrowych”. Może pan rozwinąć ten wątek?

Chodzi o darmową pracę, którą miliardy ludzi wykonują codziennie dla Facebooka, Google, czy Apple, a która polega na wrzucaniu treści, np. fotografii, i tagowaniu ich. Ta treść ma dla owych firm wielką wartość komercyjną, służy też np. do opracowywania technologii pozwalających maszynom na interpretację zdjęć. Komputer będzie wiedział nie tylko, czy na zdjęciu jest kot, czy człowiek, lecz także czy jest ów człowiek zadowolony, czy smutny, jakie ciuchy nosi, itd. To dla firm nieoceniona kopalnia wiedzy o konsumentach, źródło zysków.

Użytkownicy serwisów internetowych mają świadomość, że korzystając z nich, pozbywają się części prywatności, ale nie mają pojęcia na temat realnej wartości danych, które przekazują w ramach, umówmy się, rozrywki. Firmy internetowe korzystają z tej asymetrii informacji i częściowo dzięki niej budują swoją pozycję. Byłoby lepiej, gdyby za te dane płaciły.

Za wrzucenie zdjęcia kota?

Niekoniecznie. Gdyby Facebook, czy Twitter, płacił użytkownikom za treści, treści tych byłoby jednocześnie więcej i miałyby wyższą jakość. Żeby zaś płacił, konieczne byłoby stworzenie właśnie „związku zawodowego” użytkowników sieci, którego przedstawiciele mogliby negocjować stawki. No i oczywiście opracowanie technologii pozwalającej na takie płatności, której obecnie nie ma. Obecnie użytkownicy internetu przypominają trochę gospodynie domowe, o których jeszcze kilka dekad temu sądzono, że nie wykonują żadnej produktywnej pracy, a kompensatą za ich wysiłki jest po prostu pensja męża, który utrzymuje rodzinę. Teraz świadomość, że praca w domu to też praca o wartości finansowej rośnie, zwłaszcza, że zlecamy ją coraz częściej osobom z zewnątrz, pojawiają się urlopy „tacierzyńskie”, itd.

Przecież dla Facebooka czy Google płacenie użytkownikom za tagowanie zdjęć oznaczałoby zrzeczenie się przez te firmy ogromnych zysków. Wyobraża pan sobie, że koncerny mogłyby się na to kiedykolwiek zgodzić?

Zyski na pewno by spadły, ale wciąż byłyby gargantuiczne. Poza tym ta argumentacja przypomina stwierdzenie, że skoro zniesienie niewolnictwa zaszkodzi plantatorom bawełny, to nie warto tego robić. Tymczasem przecież na rynku każdy za pracę powinien otrzymywać rekompensatę.

Ale nikt nie zmusza nas do używania serwisów społecznościowych. Robimy to, bo chcemy.

W porządku. Wykorzystajmy więc ten fakt, że każdy tego chce i stwórzmy na tej bazie lepiej działający rynek. Jeszcze raz podkreślę: w moich propozycjach nie chodzi o rewolucję komunistyczną, a o modernizację prawa i zaprojektowanie lepszych reguł dla rynku i własności. Pozostaję zwolennikiem wolności indywidualnej i kontroli nad własnymi aktywami, ale patrzę także realistycznie na świat i nie uważam, by podział na wolny rynek i socjalizm tłumaczył go wystarczająco dobrze.

Eric Posner – profesor prawa na University of Chicago Law School, specjalista od ekonomii prawa, prawa międzynarodowego, prawa handlowego i upadłościowego.

Jest synem sędziego Richarda Posnera, jednego z twórców ekonomii prawa.

 

Za: https://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/makroekonomia/posner-wlasnosc-prywatna-wymaga-radykalnej-reformy/

Comments

  1. marcin says:

    Czy to nie jest bełkot?

    Samodzielnie wyceniamy nieruchomości pod potrzeby katastru, po tej cenie KAŻDY może nieruchomość wykupić. Ale przecież nie ma tragedii, mamy cały miesiąc na opuszczenie nieruchomości w przypadku, gdy nabywca się znajdzie.

    TO JEST CZYSTY JUDAIZM!!!

    Dla Posnera i jego akolitów niezrozumiałe mogą być emocjonalne więzi z roślinami, z otoczeniem, z sąsiadami. Przecież wszystko można wycenić, prawda? NIE, nie można.

    TO JEST CZYSTY JUDAIZM!!!

    Powyższy tekst to zwykły bełkot. Po setkach lat stosowania judejskich recept w ekonomice Posner proponuje więcej judaizmu. W myśli postchrześcijańskiej można by znaleźć bardziej wyrafinowane recepty niż bredzenie Posnera, ale proponowałbym zapożyczenie z myśli Muamara Kadafiego, który w ramach własności prywatnej odróżniał własność osobistą.

    Kulczykom nie jest potrzebna autostrada, to nie jest ich własność, to owoc kradzieży. Jak nauczał Władimir Uljanow, w kapitalizmie „własność to kradzież”. A wielka własność to wielka, bezczelna kradzież. O tym mówił także Honoriusz Balzak.

    Stosowanie judaizmu jako leku na judaizm doprowadzi nas tylko w jedną stronę. Nie chcemy tam iść.

Wypowiedz się