O CO CHODZI Z TYM OFE?

 

OFE_Zakaz_dopiero_roku_5112296

O co chodzi z tym OFE

Prof. Jerzy Żyżyński (Uwaga, tekst uzupełniony 11.12.2013)

(niniejszy esej jest oparty na wystąpieniu w sejmowej debacie na temat OFE)

Sprawa systemu emerytalnego i funduszy emerytalnych – to obszar gigantycznych nieporozumień. I niezupełnie ma tu zastosowanie stare powiedzenie, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze… niezupełnie, bo – tu chodzi o gigantyczne pieniądze.

Ale na początku podkreślmy sobie cztery podstawowe kwestie (które wypunktowała prof. Józefina Hrynkiewicz):

po pierwsze, zadaniem i celem systemu emerytalnego powinno być rozwiązanie problemu dochodów – godnych dochodów – osób niezdolnych do pracy, które z powodu podeszłego wieku zakończyły swą aktywność zawodową – a nie kwestia budowania giełdy, zasilenia finansowego, inwestycji kapitałowych itd.;

po drugie, system emerytalny jest częścią czegoś szerszego: systemu zabezpieczenia społecznego – i zgodnie z art. 67 Konstytucji państwo jest zobowiązane do zbudowania i utrzymania takiego systemu zabezpieczenia społecznego, którego celem jest dostarczenie wszystkim, którzy ze względu na chorobę, inwalidztwo oraz po osiągnięciu wieku emerytalnego – nie są w stanie osiągać dochodów na utrzymanie własną pracą;

po trzecie, system kapitałowy OFE nie jest systemem zabezpieczenia społecznego, nie zabezpiecza pozycji człowieka po przejściu na emeryturę, jest to natomiast powierzanie ich losu, warunków ich życia  w podeszłym wieku – hazardowi, grom giełdowym i może z dużym prawdopodobieństwem doprowadzić do masowego ubóstwa starych, chorych  ludzi;

– po czwarte, system kapitałowy OFE to zły, wręcz haniebny, eksperyment przeprowadzony na organizmach słabych państw, w krajach o słabym systemie ekonomicznym i niedojrzałej demokracji, gdzie łatwo jest przy pomocy nachalnej propagandy oszukiwać obywateli. Całą tę grę skorumpowanego wtłaczania tym krajom systemu kapitałowego opisał Mitchell A. Orenstein w książce „Prywatyzacja emerytur”, gdzie pokazał dojmującą rolę transnarodowych grup interesów i cały ten mechanizm manipulacji i oszustwa.

Osią tego nowego systemu jest totalna dezinformacja sterowana przez grupy interesów – jak wiadomo najlepszy interes to zarabiać na obracaniu cudzymi pieniędzmi. Ale co to znaczy pieniądze? – Większości wmówiono, że w OFE gromadzone są ich pieniądze – i z uporem powtarza się tezę, że rząd okrada emerytów zabierając im ich pieniądze z OFE, by łatać nimi budżet.

Nie zamierzam bynajmniej bronić tego rządu, bo nie jestem jego miłośnikiem, wręcz przeciwnie, z wielu powodów odnoszę się do niego krytycznie, ale muszę powiedzieć, że w tej sprawie idzie w dobrym kierunku – choć nie rozwiązuje go do końca. Natomiast ze strony grup interesów związanych z systemem kapitałowym wciąż lansuje się fałszywe, dezorientujące ludzi tezy.

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że w OFE nie ma żadnych pieniędzy, jest …tylko kłopot. Jest kłopot, bo wszystkie pieniądze przekazane do OFE przez ZUS są natychmiast inwestowane w różne papiery wartościowe (to się nazywa „budowaniem portfela inwestycyjnego”), a wartość tych papierów określa giełda, czyli gra popytu na te papiery, zgłoszeń chęci zakupu, i ich podaży – jaką oferują sprzedający.

I cały problem polega na tym, że swego czasu twórcy systemu OFE nie przedstawili żadnej rzetelnej analizy tej gry popytu i podaży, nie zbadali ryzyk, jakie wiążą się z powiązaniem systemu emerytalnego z rynkiem kapitałowym. Było to wysoce nieodpowiedzialne, popełnili kardynalny błąd – bo przecież w tym systemie OFE są z jednej strony instytucjami kupującymi papiery wartościowe, gdy pieniądze otrzymane od ZUS-u inwestują na giełdzie (mogą przy tym jednocześnie sprzedawać i kupować, by kształtować tak zwany portfel inwestycyjny – potocznie nazywa się to „grą na giełdzie”), z drugiej strony staną się sprzedającymi, gdy przyjdzie wypłacać emerytom ich emerytury.

Tu mała dygresja, która pozwoli wyjaśnić, jak kształtuje się cena. Trzeba podkreślić, że podstawowym czynnikiem, który decyduje o cenie jest relacja popytu i podaży. Wśród finansistów istnieje ukształtowana przez wiedzę podręcznikową opinia, że o cenie decyduje tzw. zdyskontowany strumień przyszłych zysków z danej akcji – ale to nieprawda, to jest tylko tzw. wartość oczekiwana, oparta na określonych założeniach i prognozach, które z reguły są bardzo niepewne, bo zawsze wynikają z analizy przeszłości i oceny stanu bieżącego, które często są błędne, a przyszłości tak naprawdę nikt nie zna. Gdyby o cenie akcji decydowały przyszłe zyski, to przecież nie byłoby takiej zmienności cen i nie byłoby kryzysów, w wyniku których ceny akcji spadają kilkakrotnie. Rzeczywista cena wynika z kształtowania się relacji między popytem i podażą, te zaś decydują z jednej strony o napływających na rynki strumieniach pieniędzy, z drugiej o walorach oferowanych do sprzedaży. Tym, którzy chcą wpływać na kształt tego rynku chodzi, o „wyłapywanie” tych popytowych strumieni pieniędzy, cały świat walczy o to, by ściągnąć do siebie z różnych stron te strumienie pieniędzy. I gigantyczna propaganda rozkręcona kilkadziesiąt lat temu przez ponadnarodowe grupy interesów finansowych pod patronatem MFW i BŚ miała na celu włączenie do międzynarodowej gry środków finansowych krajów mających słabe i niedorozwinięte rynki finansowe – po to, by uszczknąć od nich część środków i skierować do międzynarodowej gry. – A gdzie były te pieniądze, które najlepiej się do tego nadawały, duże, zasobne i w miarę stabilne strumienie środków, które można by od nich ściągnąć? – No oczywiście te, które normalnie zasilały systemy emerytalne. I stąd ta cała rozgrywka, z jaką mieliśmy do czynienia w końcu lat 90-tych, zakończona wprowadzeniem systemu z OFE. Oczywiście bezpośrednio nie dało się zawłaszczyć tych strumieni pieniędzy, bo każdy kraj jednak starał się zatrzymać je u siebie i nie dawano lekko zgody na inwestowanie za granicą, ale realizowano to pośrednio: przez zawyżone opłaty za zarządzanie i przez zaangażowanie zachodnich koncernów finansowych.

Na rynku finansowym, na który wkroczyły OFE z pieniędzmi przyszłych emerytów powinien się zatem toczyć stały zrównoważony obrót – ale z przewagą popytu na walory finansowe – by podtrzymać ich cenę. I problem polega na tym, że polityka tego rządu jest nastawiona na wspieranie form zatrudnienia potocznie nazwanych „umowami śmieciowymi”, co nieuchronnie zaszkodzi temu rynkowi, bo zwiększy ryzyko spadku wartości papierów notowanych na giełdzie – można nawet powiedzieć, że jest pewne, że tak się stanie. Jest tak, bo jeśli pracodawcy mają zielone światło na zatrudnianie pracowników na takich zasadach, aby płacone były jak najniższe składki emerytalne, to jeszcze bardziej osłabiony zostanie strumień pieniędzy, który mógłby zasilić popyt na rynku finansowym. Po to, by utrzymać cenę walorów, obronić przed ich spadkiem wtedy, gdy pojawi się związana z koniecznością wypłaty emerytur podaż tych papierów,  niezbędny jest strumień oszczędności kierowany na giełdę, finansujący popyt na nie. Tu musi być stale podsycana równowaga na korzyść popytu.

I to jest właśnie ten kłopot, bo zawsze zamienić pieniądze na papiery wartościowe jest łatwo, ale potem dokonać zamiany odwrotnej, zamienić te papiery na gotówkę z zyskiem – jest bardzo trudno, a gdy robi się to na dużą skalę – jest to praktycznie niemożliwe, bo rzucanie dużej ilości papierów na rynek musi spowodować spadek ich ceny.

Rząd zatem oczywiście nie jest zainteresowany zabieraniem tych aktywów OFE, bo jak powiedziałem, nie są to pieniądze, a jedynie właśnie kłopot. Dlatego pozostawi się OFE część akcyjną aktywów – gdy w przyszłości wartość aktywów będzie spadać, to się ludziom powie jak za dawnych lat: „widzicie, rozumicie (kiedyś było po tym – towarzysze), tak to jest, rynek ma swoje prawa” itd.

Jest natomiast rząd zainteresowany zmniejszeniem transferów do OFE, bo to obniży dług publiczny. Problem polega bowiem na tym, że twórcy OFE źle skonstruowali cały system, gdyż składki płacone są instytucji publicznej (ZUS), a ta przykazuje je do prywatnych OFE, są to w rezultacie wydatki publiczne, które powiększają deficyt, ten zaś finansuje się obligacjami powiększającymi dług, a obligacje te kupują (między innymi) OFE – i to błędne koło słusznie, jak najbardziej logicznie, rząd chce zlikwidować. Cel jest właściwy, ale problem w metodzie. Gdyby ta część aktywów, która jest ulokowana w obligacjach skarbowych, po przekazaniu do ZUS, została ulokowana w jego aktywach i uzupełniane by one były o należne odsetki, to w przyszłości, gdy obligacje „dojrzeją”, czyli nastąpi ich wykup przez emitenta, w tym przypadku skarb państwa, automatycznie, zostałaby sfinansowana część wypłat na emerytury. Zastosowano jednak inne rozwiązanie: obligacje po przekazaniu do ZUS-u będą umarzane, w ten sposób przestaną być składnikiem majątkowym lecz będą jedynie podstawą do księgowego określenia zobowiązania ZUS-u wobec przechodzących na emeryturę, zamiast dopisywanych odsetek daje się jedynie obietnicę waloryzacji. Natomiast funduszom emerytalnym zostawia się część akcyjną i zakazuje inwestowania w obligacje skarbowe.

Obligacje to z zasady najbezpieczniejsza część aktywów i na świecie fundusze emerytalne w zasadzie inwestują głównie w obligacje skarbowe, ale tam fundusze nie są powiązane z finansami publicznymi tak jak nasze OFE, są zasilane środkami ściśle prywatnymi. Po prostu ludzie prywatnie odkładają na zabezpieczenie swej przyszłości – tak jak miało to być w filarze III, który nie rozwinął się z oczywistego powodu: Polacy są zbyt biedni, by pozwolić sobie na dodatkowe oszczędzanie ponad to, co odkładają na własne potrzeby – wielu (prawie połowy) nie stać nawet na takie zwykłe oszczędzanie. Pamiętajmy, że jest ona papierem wartościowym, który w momencie jego umarzania nie traci wartości, wypłaca się tyle, ile jest na obligacji napisane (nazywa się to wartością nominalną), państwo ma wydatki związane z umarzaniem obligacji wpisane w swój budżet, nie ma zatem mowy, żeby środki odłożone w postaci obligacji, zostały utracone. Obligacje przeniesione do ZUS nie powinny być zatem umarzane przed czasem wygaśnięcia i powinny być dopisywane do nich odsetki. Państwo oczywiście tymi obligacjami nie pokryje bieżących wydatków, opowiadanie, że chodzi o „łatanie budżetu” nie ma sensu, natomiast sens jest taki, że cykl obiegu pieniądza poprzez OFE zostanie wyeliminowany i spadnie obciążenie budżetu zwiększające dług publiczny – i dlatego to posunięcie było uzasadnione.  Krytyka należy się przede wszystkim sposobowi, trybowi, w jaki te zmiany wprowadzono. Jak w debacie zwracał uwagę między innymi poseł Zbigniew Kuźmiuk, jeśli wyjście z OFE nie jest indywidualną decyzją oszczędzającego (jak to zalecało Prawo i Sprawiedliwość) lecz jest narzucone przez państwo, to istnieje niebezpieczeństwo, że będzie to zaskarżane zarówno przez PTE zarządzające OFE jak i indywidualne osoby, które żyją złudzeniem, że „zabrano im ich pieniądze”.

Przypomnijmy też, że gdyby urzędnicy z Komisji Europejskiej zgodzili się zaliczać OFE do sektora publicznego, taki problem by nie istniał, wszystko odbywałoby się wewnątrz sektora publicznego i nie zwiększałoby jego długu, ale nie zgodzili się i poniekąd słusznie, bo OFE są instytucjami prywatnymi – jak mówi stare powiedzenie, „sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało” (Ten Dyndała to jest oczywiście polski rząd wprowadzający OFE).

Z tym włączeniem środków OFE do sektora publicznego jest trochę jak z najprostszym i w historii często stosowanym sposobem likwidacji długu. Jeśli pan A pożyczył od pani B milion złotych, to jaki jest dla pana A najprostszy sposób likwidacji długu bez oddawania tych pieniędzy? Ożenić się z panią B, ten milion przestaje być długiem, staje się elementem wspólnego majątku, ale oczywiście zobowiązanie pozostaje, teraz jest jednak rozliczane w rodzinie.

Jednakże jak powiedziałem wyżej, prawdziwym kłopotem jest część akcyjna, współtworzy ona aktywa OFE i jest drugą obok części obligacyjnej podstawą do wyznaczenia wartości jednostek uczestnictwa na podstawie których określona jest wartość konta poszczególnych ubezpieczonych. Jednakże, jak już wiemy, gdy przyjdzie wypłacać emerytury rosnącej liczbie przyszłych emerytów, to pojawi się zwiększona podaż akcji, a to oznacza nieuchronny spadek ich ceny, o ile bowiem cena nominalna obligacji jest stała, to cena akcji zależy od sytuacji na rynku, jest wyznaczona przez relację popytu do podaży i przy zwiększeniu podaży akcji lub spadku popytu na nie – cena może spaść nawet do zera. Powtórzę: spadek ceny jest tym bardziej nieuchronny, że rząd wspiera zatrudnianie na umowach śmieciowych i nic sobie nie robi z ubytku z polskiego rynku pracy tysięcy wyjeżdżających na emigrację młodych ludzi, a to spowoduje zmniejszenie strumienia pieniędzy, z których mógłby być popyt na akcje (i w ogóle popyt na rynku dóbr i usług decydujący o koniunkturze). Zatem olbrzymia większość pracowników będzie miała bardzo niski kapitał emerytalny, w efekcie nastąpi krach systemu, tak jak w 2007 r. na amerykańskim rynku nieruchomości nastąpił krach i spadek wartości domów, co doprowadziło do obecnego, niezakończonego bynajmniej, kryzysu.

Tak więc w tym systemie nie demografia lecz mechanizmy podziału i sama natura rynku finansowego doprowadzą do upadku kapitałowego systemu emerytalnego.

Tak więc, opowiadanie ludziom, że „OFE ma być receptę na nieuchronne w wyniku procesów demograficznych bankructwo ZUS-u” jest nieporozumieniem. Konieczność wejścia w system kapitałowy uzasadniano demografią, bo system repartycyjny ma się zawalić, ponieważ „coraz mniej młodych ma pracować na nasze emerytury”. Ale przecież demografia uderzy jeśli nie w system repartycyjny, to właśnie przez generowanie coraz słabszego popytu na rynkach finansowych – uderzy jak nie w lewą kieszeń, to w prawą. I tak muszą być ludzie pracujący – w systemie repartycyjnym przekazujący składki bezpośrednio na emerytów, w kapitałowym generujący oszczędności dla podtrzymania rynku kapitałowego. Przy słabnącej demografii, w wyniku ignoranckiej polityki gospodarczej i społecznej, która prowadzi do odpływu ludzi za granicę i ogólnego upadku przemysłu (nazywamy to deindustrializacją Polski), a poza tym przy braku polityki prorodzinnej, ta prawa kieszeń też okaże się pusta.

Prawa kieszeń okaże się pusta, bo Polska ma coraz słabszą gospodarkę, wiele przedsiębiorstw przestało istnieć (jest już nawet strona internetowa „Nieistniejące polskie przedsiębiorstwa” – ciekawe, w ilu procentach odzwierciedla rzeczywistość), nie produkuje się praktycznie żadnych produktów znaczących na rynkach światowych. Żeby kraj tej wielkości nie miał własnej marki samochodu, która zaspokoiłaby jakąś istotną część krajowego popytu na samochody i była jeszcze zdolna do zarabiania eksportem?! – I jednocześnie dając ludziom pracę i zasilając rynek finansowy w strumień oszczędności tworzących popyt na walory rynku finansowego, podtrzymując koniunkturę?

Jest jeszcze jeden strukturalny powód tego, że ta prawa kieszeń musi być pusta – to poziom płac polskich pracowników. Skoro bowiem koszty pracy w Polsce to nieco ponad 7 euro za godzinę, podczas gdy w krajach Europy Zachodniej od mniej niż 30 do ponad 40 euro. Koszty pracy w Polsce są zatem prawie 4 do 6 razy niższe niż w krajach Europy Zachodniej – jaką więc przyszłość szykuje się Polakom? Przecież to z wynagrodzeń jest zasilany popyt budujący koniunkturę, od nich wypływa zarówno strumień podatków zasilających państwo, jak i strumień składek emerytalnych. I trzeba jasno powiedzieć, że to nie demografia jest tak naprawdę problemem, ona jest efektem wtórnym. Problemem podstawowym jest to, co powiedziałem wyżej – upadek przemysłu i gigantyczny odpływ ludzi za granicę – ten odpływ to jest zbrodnia na polskiej gospodarce, ale też niski poziom wynagrodzeń – on też motywuje ludzi do emigracji. Ludzie pamiętają, jak premier Tusk wręcz zachęcał młodych ludzi do wyjeżdżania za granicę. A jednocześnie, pamiętajmy, bezmyślną polityką prywatyzacyjną doprowadzono do wyniszczenia tysięcy miejsc pracy w Polsce. Do tego tematu jeszcze wrócę w konkluzjach końcowych.

Jeśli jak wypisuje się w prasie, większość Polaków mówi, „nie ruszajcie OFE”, to dlatego, że ukrywa się przed nimi prawdę o mechanizmach ekonomicznych, jakie faktycznie kryją się za tym, co się im oferuje – ludzi się po prostu oszukuje. Przypomnę, w USA, kraju o najbardziej rozwiniętym rynku finansowym wartość giełdy wzrosła pięciokrotnie w latach 1920-1929, by do 1932 r wrócić do stanu początkowego, w wyniku tzw. Wielkiego Kryzysu dla wielu Amerykanów osiągnięte w ciągu 9 lat bogactwo okazało się papierem bez wartości. Ale bynajmniej nie tylko wielkie kryzysy sprawiały, że bogactwo osiągane na rynkach finansowych okazywało się iluzją, dzieje się tak i w normalnych czasach: w latach 1954-1973 wartość amerykańskiej giełdy podwoiła się, a w latach 1973-1974 spadła o połowę; w latach 1982-2000 wartość giełdy wzrosła ośmiokrotnie, by w latach 2000-2008 stracić połowę wartości. Polska giełda w lipcu 2007 r. spadła o 12%, a w ciągu półtora roku w wyniku kryzysu 2008 r  – trzykrotnie, a jeszcze niedawno, we wrześniu 2013 r, była w porównaniu wartością sprzed kryzysu o prawie 25% niższa – i dopiero ostatnio wystrzeliła osiągając (na krótko?) stan sprzed kryzysu. Tak było z giełdą, a ściśle z jej głównym wskaźnikiem WIG, natomiast samo OFE w pierwszej fazie kryzysu straciły od 15 do ponad 20%, a więc mniej niż giełda tylko dzięki temu, że podstawową część ich aktywów stanowiły obligacje.

Problem polega zatem na tym, że wpychając ludzi w system emerytur opartych na zebranym kapitale, który częściowo ma być inwestowany na z natury ryzykownym rynku giełdowym, naraża się ich na nieuchronne i gigantyczne ryzyko  rynków kapitałowych – i ryzyko kursu walutowego, jeśli będą inwestowały za granicą, co wymusza dyrektywa Komisji Europejskiej (bardzo szkodliwa) i wyrok unijnego Trybunału Sprawiedliwości. Wiara, że są tam pieniądze to swego rodzaju złudzenie wynikające z tego, że akcje to nie są pieniądze, one mają tylko wartość wyrażoną w pieniądzu, a wartość ta jest chwiejna, może nawet spaść do zera. To jest taka „iluzja pieniądza”, bo jedną z podstawowych funkcji pieniądza jest to, co nazywamy „miernikiem wartości”. Pieniądz mierzy wartość, na przykład piękny artystyczny kubek z naklejoną na nim ceną 100 zł nie jest kwotą 100 zł, bo ten, co go posiada, nie ma stu złotych lecz kubek o tej wartości, z czasem, skoro to dzieło artystyczne, wartość będzie rosła, jeśli w przyszłości ktoś mógłby wyrazić chęć kupienia za wyższą cenę – to zależy od popytu. Ale gdy kubkowi ucho się urwie, cena spadnie do 1 zł, bo na kubek bez ucha popytu nie będzie. Cena może jednak znacznie spaść także wtedy, gdy kubek będzie nieuszkodzony – stanie się tak, jeśli po prostu nie będzie popytu na kubki – a tak może być z wielu powodów, jednym z nich może być zmniejszenie liczby ludności – potencjalnych nabywców. Podobnie z akcjami: gdy popyt spadnie, bo nie będą napływały pieniądze na giełdę, to posiadacz kapitału emerytalnego zgromadzonego w postaci portfela akcji z dnia na dzień może dowiedzieć się, że jego majątek jest dwa, trzy albo i więcej razy mniejszy niż komunikowano mu wcześniej – i tu nie pomoże żadne porównywanie ze średnią funduszy (to miało być takie zabezpieczenie – stworzone przez ignorantów), bo po prostu średnia też poleci w dół. W efekcie tego, że w kryzysie WIG stracił na wartości, przeciętna stopa zwrotu wyniosła, w tymże 2008 r. minus 51%.

Ale jest jeszcze gorzej. Ze zgrozą czytam, że „eksperci” od rynków kapitałowych wmówili słabo wykształconym politykom rządowym i doradcom premiera Tuska, że dobrą rzeczą będzie wystawienie środków kierowanych do OFE na inwestycje na rynku instrumentów pochodnych i na pożyczanie papierów wartościowych (w celu dokonywania operacji zwanych „krótką sprzedażą”). Tymczasem rynki pochodne są najbardziej ryzykowne i jak pokazał ten kryzys, ich nadmierny rozwój może stać się przyczyną zapaści gospodarczej – to zresztą dowodził jeden z obecnych noblistów z ekonomii Robert Shiller. Szczególnie groźna jest ta zapowiedź dania oficjalnie możliwości oferowania papierów do tzw. operacji krótkiej sprzedaży, by OFE mogły pożyczać swe aktywa po to, by ktoś mógł na nich zarabiać zbijając ich wartość poprzez odpowiednio realizowaną aktywną wyprzedaż. Zatem, mamiąc ludzi, z góry programuje się spadek wartości ich gromadzonego na przyszłą emeryturę majątku – to rzecz wręcz haniebna.

Ale to, co trzeba przede wszystkim powiedzieć, to to, że cały ten system emerytalny oparty na zdefiniowanej składce, zamiast na zdefiniowanym świadczeniu, nawet gdyby wszyscy pracowali na normalnych etatach, skazuje ich na biedę, a w tych warunkach wymuszania „śmieciowych” umów o pracę i tzw. samozatrudnienia, jest zapowiedzią emerytalnej skrajnej nędzy. Skazuje się Polaków na nędzę na emeryturze. Istnieją zatem poważne obawy, że w systemie, jaki skonstruowano, polscy przyszli emeryci będą zmuszeni do spania na dworcach i grzebania w śmietnikach.

I tu kwestia podstawowa. Jak powiedziałem na początku, system emerytalny nie jest (nie powinien być) po to, by wspierać rynki finansowe, system emerytalny jest (powinien być!) po to, by zapewnić ludziom byt wtedy, gdy zakończą okres aktywności zawodowej i przejdą na emeryturę. Trzeba przypominać elementarz wiedzy ekonomicznej, o którym zapomniano przepychając w parlamencie ustawy emerytalne za kadencji premiera Jerzego Buzka. Istotne jest to, że ludzie biedni mają bardzo słabe możliwości generowania oszczędności, bo ich na to nie stać – dlatego niezbędny jest system emerytalny, który wymusi na pracodawcy, by odkładał odpowiednie środki za każdego pracownika – to po pierwsze.

Po drugie, oszczędności same z siebie szkodzą gospodarce, bo są to pieniądze „wyrwane” z obiegu gospodarczego, jest to zmniejszenie popytu, a na popycie stoi koniunktura. Oszczędności mogą jednak służyć gospodarce pod warunkiem, że staną się podstawą do kredytowania podmiotów gospodarczych dokonujących realnych inwestycji – wtedy gospodarka rośnie, rozwija się, wszyscy stają się bogatsi. Tę kwestię, roli oszczędności, trzeba wyjaśnić, bo jest obciążona swego rodzaju mitycznym myśleniem, propagowanym przez dyletantów ekonomicznych, często przedstawianych jako eksperci – faktycznie to tylko „eksperci”.

Generalnie gospodarka ma zawsze ograniczoną chłonność na wymuszane oszczędności, tworzone w nadmiarze szkodzą, a służą jedynie bezproduktywnemu pompowaniu baniek spekulacyjnych. Jak udowodniono (dokonali tego w latach 30-tych XX wieku J.M. Keynes, niezależnie od niego Michał Kalecki, a jak przypomniał znakomity Kazimierz Łaski w posłowiu do książki „10 mitów kryzysu” Heinera Flassbecka, także mało znany niemiecki ekonomista Wilhelm Lautenbach) w gruncie rzeczy pierwotną siłą napędową są inwestycje, oszczędności są wtórne – zatem to nie oszczędności tworzą inwestycje lecz odwrotnie: inwestycje tworzą oszczędności. I po to by była równowaga, trzeba dbać, by generowane oszczędności dorównywały inwestycjom. Skoro oszczędności w nadmiarze szkodzą, to odkładane przymusowo środki powinny przede wszystkim zasilać system repartycyjny – i dlatego dla gospodarki korzystniejszy jest system oparty na solidarności międzypokoleniowej, a nie system kapitałowy.

Opowiadanie głupstw, niestety nawet przez polityków, po których można by spodziewać się większej odpowiedzialności, że w ZUS nie ma co wierzyć, jest zatem niezmiernie szkodliwe i kompromitujące.

I sprawa, o której też nie mówi się, a powinniśmy ją mieć na uwadze. Wielu z tych, którym przyjdzie niedługo odejść na emeryturę, wiele lat swego życia spędziło w ustroju socjalistycznym, w którym z założenia mieli zaniżone wynagrodzenia, bo wtedy wiele dóbr było dotowanych, wiele było dawanych za darmo, a i tak często od tych zaniżonych wynagrodzeń nie były odprowadzane składki zusowskie. Przecież cały system socjalistyczny negował i oczywiście nie uwzględniał w wynagrodzeniach finansowego odzwierciedlenia kapitału. I to było podstawowe nieporozumienie całego tego programu transformacji opracowanego przez słabo wykształconego młodego ekonomistę z posocjalistycznej uczelni ekonomicznej (ale nie twierdzę, że nie było w niej świetnych znakomicie wykształconych ekonomistów – tych jednak akurat do głosu nie dopuszczano). Ludzie wynagradzani przez znaczną część swego życia w socjalizmie – są z góry na straconych pozycjach. Nie zrobiono tego, co się powinno było zrobić, nie wykreowano dla nich rekompensaty tej należnej im kapitałowej części ich dawnych wynagrodzeń. To de facto uderzyło w całą gospodarkę – zbrakło jej tego kapitałowego fundamentu, to tylko ułatwiło całe te późniejsze manipulacje z prywatyzacjami i doprowadziło do utraty znacznej części przemysłu. I teraz też, niekompetentni doradcy premiera Tuska i jego ministrów, którzy opracowali tą przepchniętą przez parlament reformę emerytalną tego oczywistego faktu nie wzięli pod uwagę. Teraz ci, którzy swój kapitał emerytalny „budowali” w socjalizmie, w systemie uzależniającym emeryturę od zebranego kapitału, będą masowo skazani na nędzę. Na dobrą sprawę powinno się było wykreować, odbudować dla nich tę brakującą kapitałową część ich wynagrodzeń – wtedy może nawet w systemie zdefiniowanej składki ich emerytury mogłyby nabrać sensownej wartości.

Trzeba podkreślić, że państwo, nie może być silne, ani nie może być silna gospodarka, gdy miliony doprowadzane są do nędzy. Trzeba ludziom dać gwarancje jakie daje system o zdefiniowanym świadczeniu, te świadczenia muszą być na poziomie zapewniającym godne życie na emeryturze.

I na zakończenie przypomnę, że ostatnio minister Vincent-Rostowski z dumą stwierdził, że „doprowadzimy do zrównoważenia system emerytalny” – chodzi o ten system oparty na zebranym kapitale. W kwestiach ekonomicznych trzeba umieć patrzeć całościowo, obejmować różne elementy złożonego systemu. Minister cieszy się, że zrównoważy budżet, to takie ich idee fix neoliberałów – zrównoważenie budżetu państwa i w ogóle sektora publicznego. Ale to efekt niezrozumienia, że po pierwsze, deficyt budżetu państwa jest efektem, objawem, wynikiem innych relacji gospodarczych, jest skutkiem, a nie przyczyną kryzysu, a po drugie, gospodarka to tak naprawdę konglomerat budżetów, milionów zintegrowanych w bezpośrednich powiązaniach procesów pozyskiwania dochodów i wydawania pieniędzy. Nie wolno równoważąc jeden budżet – na przykład państwa – zapominać o innych budżetach, bo jeśli poprzez redukcję wydatków doprowadzi się do tej jednej równowagi kosztem innych budżetów i doprowadzi je do nierównowagi, to zawali się cała struktura gospodarki. Ekonomista powinien widzieć, że jeśli równoważy budżet instytucji nadrzędnej redukując stronę dochodową budżetów gospodarstw domowych, to wywoła w ten sposób deficyty w tej części konglomeratu, którą tworzą budżety rodzin – w tym przypadku emerytów – z fatalnymi skutkami dla całej gospodarki. Ekonomista powinien rozumieć, jakie są skutki tego, że każdy budżet – podobnie jak budżet państwa –  składa się z części sztywnej i części elastycznej. Czym budżet mniejszy, tym większy udział w nim części sztywnej. Przy zbyt niskich dochodach nie starczy środków na pokrycie wszystkich sztywnych, a więc niezbędnych wydatków, wydatki sztywne przekraczają dochody, powstaje kumulujący się deficyt  – to prowadzi nie tylko do dramatów ludzkich (samobójstwa we Włoszech, Hiszpanii i też w Polsce), ale i do kryzysu gospodarki, bo brak wydatków ze strony jednych podmiotów oznacza brak dochodów u innych. Tworzy się wtedy sieć ujemnych sprzężeń pogłębiających kryzys.

Jeszcze raz zatem podstawowa prawda ekonomiczna: gospodarka to wytwarzanie, zarabianie i wydawanie pieniędzy. Skoro wytwarzanie – to nie wolno było dopuszczać do tego, na co zezwalali ministrowie skarbu: wyprzedaży przedsiębiorstw za bezcen hochsztaplerom biznesowym dokonującym wrogich przejęć, trzeba było robić wszystko, by przedsiębiorstwa nie upadały, chronić polską wytwórczość od mleka i cukru po maszyny budowlane, samochody i stocznie. Skoro zarabianie, to trzeba było budować stabilne warunki na rynku pracy, chronić dochody ludzi, nie wprowadzać ułatwień dla patologii rynków pracy jakimi jest tzw. samozatrudnianie i tzw. umowy śmieciowe, trzeba pamiętać, ze zarobki pracowników to nie tylko gałąź wydatkowa, na której siedzi koniunktura gospodarcza, ale też płacone podatki, składki emerytalne i składki zdrowotne, a zatem stan systemu emerytalnego zdrowotnego i całego sektora budżetowego. Skoro wydawanie, to trzeba nie tylko dbać o stronę dochodową polskich pracowników, ale i o jej realną stronę, nie wyniszczać jej wysokimi podatkami pośrednimi, chronić przed redukcją zdolności gospodarstw domowych do dokonywania wydatków elastycznych. Ludzie muszą zarabiać po to by wydawać, bo każdy wydatek staje się czyimś dochodem i na tym polega funkcjonowanie wielkiej machiny gospodarczej.

I trzeba powiedzieć o istotnych dalekosiężnych, a niedostrzeganych skutkach, jakie wywołują OFE w gospodarce. Problem polega bowiem na tym, że OFE wchodząc na rynek kapitałowy stają się współwłaścicielami przedsiębiorstw, których akcje kupują – taka jest natura akcji, są to instrumenty rynku kapitałowego, które dają prawa współwłaścicielskie, a gdy wejdzie się w posiadanie puli ponad 50% akcji, dają prawa właścicielskie, bo większością można przegłosować wszystko i ustanowić zarząd spółką złożony ze swoich ludzi. A skutki tego mogą być bardzo dojmujące, czy raczej dołujące dla gospodarki (to spostrzeżenie zawdzięczam mojemu znakomitemu koledze z klubu Prawa i Sprawiedliwości, przewodniczącemu Podkomisji Instytucji Finansowych, Wiesławowi Janczykowi).

Najpierw kilka słów o miejscu OFE na polskim rynku finansowym. OFE posiadają prawie 95 mld zł w akcjach. Odpowiada to około 17% kapitalizacji GPW. Twierdzenie obrońców OFE,  że dzięki OFE polska giełda ma się wspaniale, jest chybione, bowiem w wyniku kryzysu indeks GPW stracił 70%, podczas gdy indeks giełdy amerykańskiej S&P50, gdzie było źródło kryzysu, stracił sporo mniej, tylko 57%. Udział OFE w obrotach na GPW wynosi średnio mniej niż 7%, zdecydowanie, prawie dwa razy wyższy udział w giełdzie mają TFI (Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych), inwestujące pieniądze indywidualnych osób, tak więc znaczenie OFE nie jest bynajmniej dominujące.

Ale problem polega na tym, że OFE, a ściślej biorąc zarządzające nimi PTE (Powszechne Towarzystwa Emerytalne), inwestując na giełdzie stają się właścicielami polskich przedsiębiorstw. Taka jest zresztą natura giełdy, jeśli nie ma określonych prawnych barier, to wykupując akcje jakiejś spółki każdy może stać się jej właścicielem. Na czternaście OFE dziewięć to zagraniczne instytucje finansowe, które dysponując pieniędzmi przyszłych polskich emerytów, a więc bynajmniej nie swoim własnym kapitałem, lecz pieniędzmi Polaków, stają się pośrednio właścicielami polskich przedsiębiorstw. I nie ma żadnego mechanizmu, który by zapewniał ich działanie w interesie polskiej gospodarki. Można wtedy obsadzać kluczowe stanowiska swoimi ludźmi, dawać im bardzo wysokie wynagrodzenia i zawierać z nimi bardzo dla nich korzystne kontrakty (na przykład zawierające jakieś gigantyczne odprawy) – kosztem pozostałych pracowników i kosztem zysków – w ostateczności kosztem klientów; można zawierać kontrakty z firmami powiązanymi, lokować środki w rajach podatkowych kosztem polskiego państwa itd. – powstaje mechanizm, który nie daje zabezpieczenia przez  wyprowadzaniem gigantycznych pieniędzy z polskiej gospodarki.

Przykładów jest na to wiele i z pewnością wymaga to skrupulatnych badań kompetentnych instytucji. Jak pisał swego czasu mec. Paweł Pelc (Gazeta Ubezpieczeniowa 07.09.2004), spektakularnym przykładem wykorzystania akcji nie w celu wzrostu wartości aktywów OFE, lecz zdobycia dominującej pozycji w spółce, był udział OFE w próbach przejęcia zarządzania niektórymi NFI (Narodowe Fundusze Inwestycyjne produkt – delikatnie mówiąc: nieudanej -koncepcji powszechnego uwłaszczenia, które bardzo naszkodziły polskiej gospodarce) w koalicji m.in. z akcjonariuszem PTE zarządzającym tym OFE i Skarbem Państwa. Jak pisał oględnie, ale trafnie, „konsekwencje tych działań budzą wątpliwości”. Przykładem jest przejmowanie kontroli nad spółką – PKN Orlen i próby przejęcia kontroli nad wieloma innymi. OFE wprowadzały do rady nadzorczej swoich przedstawicieli, uzyskując wpływ na to, co się w niej dzieje – a jest to spółka funkcjonująca na styku kapitału państwowego i prywatnego. W ten sposób OFE zaczęły wpływać nawet na bezpośrednie zarządzanie spółkami, których akcje nabyły. Oba opisywane zdarzenia budziły szereg kontrowersji – sprawa NFI, m.in. w związku z zaangażowaniem w nią osób będących później przedmiotem intensywnego zainteresowania wymiaru sprawiedliwości.

Jak trafnie zauważył Pelc, stosunkowo nieduże w skali zarządzanych aktywów środki własne zainwestowane w PTE (minimalny kapitał akcyjny dla PTE wynosi 5 mln Euro), dają akcjonariuszom PTE możliwość kontroli spółek z wykorzystaniem znacznie większych aktywów dostarczonych do OFE przez ludzi zmuszonych do przykazywania im środków.

Z pewnością te związki między zagranicznymi grupami interesu związanymi z PTE a polską gospodarką są całkowicie nieprzejrzyste i niejawne. Jak zauważył Pelc, „PTE nie ujawniają przesłanek głosowania za OFE na walnych zgromadzeniach spółek, których akcje posiadają OFE. W efekcie nigdy nie wiadomo, czy OFE nabyło jakieś akcje dlatego, że PTE spodziewa się wzrostu wartości tych akcji, większego niż na innych inwestycjach, czy też dlatego, że akcjonariusz PTE ma jakieś interesy w spółce, która wyemitowała akcje, czy też może PTE chce wprowadzić swojego przedstawiciela do rady nadzorczej tej spółki. W efekcie podmioty powołane w jednym celu – pomnażania pieniędzy przyszłych emerytów, zaczynają zajmować się czymś zupełnie innym – wpływaniem na działalność spółek, których akcje nabywają za pieniądze członków OFE, a nawet wpływaniem na kształt ich organów nadzoru i zarządu. Tymczasem w strukturach PTE nie ma i nie powinno być osób posiadających adekwatną wiedzę w zakresie zarządzania przedsiębiorstwami z różnych dziedzin.”

I jest jeszcze jeden bardzo poważny problem z OFE, który stanowi tak zwaną „tajemnicę poliszynela” i na pewno spotka się z gorącymi zaprzeczeniami przedstawicieli tych instytucji. „Wieść gminna” niesie, że fundusze zgromadzone na bazie składek przyszłych emerytów są wykorzystywane do giełdowych zagrywek ustawianych pod interesy osób prywatnych powiązanych personalnie z funduszami. Dysponując takimi środkami można doprowadzać do zmian kursów w sposób zaplanowany tak, aby inni ich posiadacze uzyskiwali z tego gigantyczne korzyści – dokonując wyprzedaży lub zakupów tak, aby na tych sterowanych zmianach kursów sporo zarabiać. Jak się mówi, powstały w ten sposób gigantyczne fortuny osób prywatnych, bynajmniej nie z tej ziemi, nie tylko tej naszej polskiej.

Fakty zatem mówią same za siebie: reforma emerytalna nie była realizowana w interesie polskich emerytów ani w interesie polskiej gospodarki. Niewątpliwie to, co dla Polski najważniejsze, to odzyskać kontrolę nad swoimi interesami ekonomicznymi. Trzeba zatem odpowiedzieć na pytanie: co dalej z tym naważonym Polakom bigosem o nazwie OFE?

Po to, by na to pytanie odpowiedzieć, najpierw krótki kurs makroekonomii i wniosków, jakie z niej wypływają dla systemu emerytalnego. Tak więc kwestia podstawowa, którą trzeba zrozumieć to to, że w gruncie rzeczy, jak było już wyżej powiedziane i ten wątek rozwinę, oszczędności jako takie, same w sobie, szkodzą gospodarce – dla wielu ekonomicznych laików i dyletantów to twierdzenie może wydać się szokujące, bo przecież dla każdego z nas indywidualnie oszczędności to coś korzystnego, to wzrost naszego bogactwa i bezpieczeństwa ekonomicznego, możliwość dokonywania większych zakupów w przyszłości.

Między takim indywidualnym rozumieniem oszczędności a mechanizmami ekonomicznymi zachodzi jednak fundamentalna sprzeczność, spróbuję to wyjaśnić. Wiele rzeczy możemy zrozumieć rozważając sytuacje skrajne. Co by się zatem stało, gdybyśmy wszyscy posłuchali tego, co zalecają reklamy funduszy emerytalnych: „oszczędzaj, odłóż sobie na starość jak najwięcej pieniędzy” i wszyscy zacisnęlibyśmy pasa i postanowili żyć przez rok a może kilka o chlebie i wodzie, odkładając nasze zarobki? Oczywiście zgromadzilibyśmy w różnych funduszach, w bankach sporo pieniędzy, zalelibyśmy nimi fundusze emerytalne, one rzuciłyby te pieniądze na giełdę i ceny akcji dzięki rosnącemu na nie popytowi poszybowałyby w górę, nasze konta by pęczniały, finansiści zacieraliby ręce zgarniając swoje marże i opłaty za zarządzanie. Ale gospodarka miałaby się marnie, przedsiębiorcy nie znajdowaliby zbytu na swe produkty, przetrwaliby jedynie ci, którzy mieliby możliwości wyeksportowania swych produktów. Te możliwości eksportowe byłyby jednak ograniczone, bo po to, by masowo eksportować, trzeba mieć dobre konkurencyjne produkty i poza tym trzeba konsekwentną, mozolną polityką, między innymi umiejętnie realizowanych wrogich przejęć, wytworzyć za granicą rynek zbytu dla swych produktów – tu wzorcem mogliby być nasi zachodni sąsiedzi, ale gdzie nam do nich. Trzeba mieć zatem budowaną przez lata pozycję na rynkach międzynarodowych. Tak więc w wyniku takiego masowego oszczędzania gospodarka zaczęłaby się załamywać, doszłoby do katastrofy, tysiące producentów, poza wytwórcami chleba i wody, by zbankrutowało – w efekcie runęłyby w dół i nasze zarobki, pierwszy korzystny czysto finansowy efekt szybko by zaniknął. Oszczędzanie to bowiem przede wszystkim niewydawanie pieniędzy, a istotą gospodarki jest to, co wyżej powiedziałem, że ludzie wytwarzają dobra i usługi, zarabiają i wydają swoje pieniądze na zakup tego, co jako zbiorowość wytworzyli.

Czy zatem w ogóle nie powinniśmy oszczędzać? Nie, chodzi o to, że pierwotnym źródłem wzrostu gospodarczego i w konsekwencji naszej pomyślności są nie oszczędności lecz inwestycje – ale nie finansowe, lecz konkretne – ekonomiści nazywają je „inwestycjami realnymi” lub „inwestycjami w sensie makroekonomicznym” – w rozszerzanie zdolności gospodarki do produkowania dóbr i usług, w nowe i wydajniejsze miejsca pracy. To o takie inwestycje chodzi, oszczędności są dobre i pożądane tylko o tyle, o ile służą sfinansowaniu inwestycji. Jak już było wyżej powiedziane, oszczędności w gruncie rzeczy są wtórne w tym sensie, że mają makroekonomiczny sens tylko wtedy, gdy ogólna stopa oszczędzania – czyli to, co jako społeczeństwo oszczędzamy w stosunku do wytworzonego dochodu narodowego – jest równa ogólnej, makroekonomicznej stopie inwestycji – czyli temu, co jako społeczeństwo inwestujemy w sensie makroekonomicznym, a więc nie zaliczając do tego inwestycji finansowych lecz inwestycje realne, powiększające majątek i tworzące miejsca pracy.

Gdy ten warunek jest spełniony, to oszczędzając przekazujemy swoją siłę nabywczą wytwórcom dóbr inwestycyjnych, którzy swoją pracą powiększają zdolności produkcyjne gospodarki i ogólny rzeczowy majątek. Przy tym oni, zaspokajając swoje potrzeby naszymi przekazanymi im pieniędzmi, generują popyt na dobra i usługi, czyli nie ma problemu ubytku popytu – on jest tylko przekazywany, a jednocześnie gospodarka rośnie. Jeśli natomiast tworzone w gospodarce oszczędności są wyższe od tego, co pochłaniają inwestycje, to popyt zostaje „uwięziony” i jedynym amortyzatorem niwelującym negatywny skutek nadwyżki oszczędności w stosunku do inwestycji jest państwo, które wydaje więcej niż „zarabia” na ściąganiu podatków, ma zatem deficyt i dla sfinansowania go emituje papiery skarbowe – one absorbują te nadmierne oszczędności i przekazują gospodarce w formie wydatków rządowych – nabywca obligacji jest zaś bogatszy o mało ryzykowne papiery rządowe.

Co się zatem dzieje, gdy rzucone zostaje hasło: „oszczędzajcie, oszczędzajcie, bo od tego zależy wasz los na emeryturze”, i w ten sposób zostaje zbudowany system oparty na oszczędnościach, szumnie nazwany kapitałowym, by wszyscy czuli się kapitalistami? Wtedy oszczędności z zasady muszą być wyższe od inwestycji, od tego, co jest w stanie wchłonąć gospodarka na generowanie wzrostu gospodarczego. Tak wysokie oszczędności nie służą wzrostowi gospodarki, bo po prostu one są za wysokie jak na inwestycyjne możliwości gospodarki. Jednocześnie spadek popytu wywołany przez masową rezygnację z wydawania pieniędzy powoduje, że przedsiębiorcy tracą motywację do inwestowania – przecież oni inwestują tylko wtedy, gdy widzą perspektywę wzrostu swoich zysków, a zatem musi być koniunktura. W takiej sytuacji te nadmiarowe oszczędności chętnie są przejmowane przez rynki finansowe, bo pozyskane przez nie środki umożliwiają wykreowanie dodatkowego popytu na walory finansowe, pozwalają „pompować” ceny tych walorów w całkowitym oderwaniu od ich realnej wartości. Gospodarka zjeżdża w dół, a ceny akcji idą w górę – ileż to razy obserwowany był taki paradoks! Ale rynkom finansowym nie chodzi o realne wartości, chodzi o to, by rynek rósł, a działający na nim mogli pobierać swoje marże i prowizje.

Gigantyczne środki wyrwane przymusowym oszczędzaniem z obiegu gospodarczego redukują zatem popyt globalny, szkodząc ogólnej koniunkturze i uderzając we wzrost gospodarczy. Wynika z tego logiczny wniosek, że dla gospodarki lepiej jest, jeśli zamiast oszczędzania realizowany jest transfer dochodów od pracujących ku emerytom, bo to nie powoduje redukcji popytu, a nawet wzmacnia ten popyt, emeryci dają znaczący wkład do popytu globalnego, choć oczywiście struktura ich popytu ma swe szczególne cechy, jest inna niż na przykład rodzin z małymi dziećmi.

Na szczęście OFE przejmują tylko ułamek naszych składek emerytalnych i słusznie zredukowano tę część, ale niestety niekonsekwentnie: z ogólnych 19,52% składki emerytalnej 12,22% idzie na konto indywidualne w ZUS, natomiast z pozostałych 7,3% do OFE odprowadzane będzie w 2013 r. 2,8%, w 2014 r. 3,1%, w latach2015-2016 3,3% a od 2017 r. 3,5%.  Ta procentowa ekwilibrystyka nie ma oczywiście żadnego racjonalnego uzasadnienia, ale jej skutkiem jest narażenie blisko jednej piątej naszych emerytur na wysokie ryzyko ze strony rynków finansowych – dla bogatszych i średnio zamożnych to tylko ryzyko, że po prostu będą biedniejsi w stosunku do swych oczekiwań, ale dla najbiedniejszych to coś więcej, to wystawienie na ryzyko życia w nędzy.

Zatem zgodnie z tym, co mówiliśmy, w wyniku tego, że OFE nie zostały przez Komisję Europejską zaliczone do sektora publicznego, przez co przekazywane im środki są wydatkiem sektora publicznego i powiększają jego deficyt, rząd – logicznie – postanowił zatrzymać w sektorze publicznym obligacyjną część aktywów zgromadzonych w OFE. Ale przecież pozostawia im część akcyjną, która z natury jest jednak obciążona wysokim ryzykiem, co pokazałem przytaczając liczby świadczące o dużej zmienności indeksów giełdowych. Pozostawiona w OFE część aktywów w sytuacji gdy ma być zakaz inwestowania w obligacje skarbowe, została zatem pozbawiona finansowego bezpiecznika przed nadmiernym wystawieniem na ryzyko, jakim były środki ulokowane w obligacjach.

Warto dodać, że na przykład w Japonii środki emerytalne przejmuje państwowy fundusz emerytalny GPIF, największa tego typu instytucja na świecie, dysponująca 1,2 bln dolarów, który środki gromadzone ze składek emerytalnych inwestuje w różne zyskowne lokaty, ale też – i to większość środków! – w obligacje skarbowe, bo jest naturalną rzeczą, zgodną z zasadami logiki ekonomicznej, że oszczędności, które w całości nie mogą być wchłonięte przez gospodarkę na inwestycje realne, powinny finansować deficyt budżetu państwa – w tej kwestii znajomości elementarza ekonomicznego brakuje niestety nie tylko w Polsce ale i w urzędach unijnych. Ale warto w związku z tym przypomnieć sformułowany w jednej z debat Prawa i Sprawiedliwości  bardzo sensowny pomysł głównego ekonomisty SKOK-ów Janusza Szewczaka założenia państwowego banku emerytalnego, umocowanego przy ZUS, który gospodarowałby środkami emerytów.

Ale warto też przyjrzeć się kilku podstawowym liczbom. Obecnie kapitalizacja giełdy to 570 mld zł, gdybyśmy podzielili tę kwotę między wszystkich emerytów (niecałe 5 mln ludzi), to na każdego wypadłoby 115 tys. zł, to przy założeniu średniego czasu dalszego trwania życia niecałe 16 lat (dla kobiet to dalsze trwanie życia w wieku 67 lat wynosi 17,81 lat, dla mężczyzn 13,86 lat) i stopie procentowej 5%, według standardowego wzoru na rentę, przeciętna emerytura wyniosłaby 683 zł. – no nie jest to dużo, przy bardzo naciąganych, optymistycznych założeniach, na przykład co do stopy procentowej. A aktywa OFE to przecież tylko część kapitalizacji giełdy (całe ich aktywa to 300 mld zł). Nie ma zatem żadnej możliwości, by poprzez giełdę zapewnić godną emeryturę, po prostu ten rynek jest za płytki. Jak zresztą łatwo obliczyć, po to, by przy tych założeniach mieć emeryturę na poziomie średniej krajowej, trzeba by uzbierać kapitał w wysokości około pół miliona zł, a po to, by emerytura była na poziomie najniższej płacy krajowej (1600 zł), trzeba by uzbierać 220 tys. zł – biedaków na pewno na to nie stać.

I jeszcze trochę matematyki, policzmy. Nasza składka emerytalna wynosi w sumie 19,52%, gdyby w całości była odkładana na konto oprocentowane ostrożnie na 3%, to gdyby ktoś rozpoczynający pracę po maturze, w wieku 18 lat, przez całe życie zarabiał na poziomie średniej 3700 zł (zakładamy brak inflacji) po dojściu do wieku emerytalnego miałby zebrany kapitał w wysokości 965278 zł. Wypłacana z tego emerytura powinna mieć charakter tzw. renty dożywotniej, czyli leżeć w banku na procent, załóżmy też 3% i z tego do końca życia powinna być wypłacana miesięczna emerytura, według wzoru na tzw. rentę dożywotnią (który zakłada, że uzbierany kapitał emerytalny po przejściu na emeryturę nadal pracuje, do końca życia rentiera – bo niby dlaczego nie miałby pracować) określoną przez średni czas dalszego trwania życia osoby przechodzącej na emeryturę w wieku, załóżmy, 67 lat. Dla mężczyzn obecnie średnie dalsze trwanie życia po dojściu do wieku 67 lat wynosi 13,86 lat, dla kobiet 17,81 lat. Z tego wynika dla mężczyzn emerytura 7101 zł, dla kobiet – z takiego samego kapitału – 5836 zł, zatem dla mężczyzn stopa zastąpienia (stosunek emerytury do płacy) to 192%, dla kobiet 158% – dla kobiet mniej, bo średnio żyją 4 lata dłużej niż mężczyźni.

Gdyby taką średnią płacę uzyskiwała osoba po studiach, czyli w wieku 22 lat, to emerytura kapitałowa byłaby niższa: dla mężczyzn 6059 zł, dla kobiet 4979 zł – czyli o mniej więcej 1000 zł; stopa zastąpienia dla mężczyzn 164%, dla kobiet 135% – to obniżenie jest spowodowane tym, że przez 4 lata studiowania było się poza rynkiem pracy. Takie są prawa tzw. matematyki finansowej. Wszystko zależy od lat dalszego trwania życia i od lat pracy oraz od stopy procentowej, wynika z tego oczywisty wniosek, że za lata studiowania należy się wyższe wynagrodzenie, by na emeryturze ludzie mający wyższe wykształcenie nie okazali się dziadami w porównaniu ze swymi kolegami, którym uczyć się nie chciało. Oczywiście jest jeszcze kwestia kształtowania się zarobków przez lata życia zawodowego, średniej na ogół nie otrzymuje się na początku, ale po latach można zarabiać powyżej średniej, rozkład zarobków w czasie oczywiście wpłynie na wynik końcowy.

Ale stopa procentowa na poziomie 3% jest realistyczna, ale raczej niska, w Polsce średnia nominalna długoterminowa stopa procentowa w styczniu 2010 r.  wyniosła 6,2%, więcej niż wartość referencyjna NBP 5,7%, w zasadzie stopa od długoterminowego rachunku oszczędnościowego mogłaby być wyższa niż w tych obliczeniach – powiedzmy, że wynosiłaby 5%. Wtedy składka emerytalna dałaby mężczyznom ze średnim wykształceniem stopę zastąpienia 412%, z wykształceniem wyższym 330% (emerytury odpowiednio 15234 zł i 12216 zł), kobietom odpowiednio stopy zastąpienia 349% i 280% (emerytury 12916 zł i 10357 zł). Szokujące, ale taka jest natura procesu wykładniczego, zmiana stopy wzrostu z 3% do 5% daje sporą zmianę efektu końcowego. Skoro dla każdego z tych przypadków stopa zastąpienia jest większa, i to sporo, od 100%, zatem emerytura byłaby wyższa od wynagrodzenia, to można obliczyć, jaka powinna być składka, by emerytura była równa wynagrodzeniu. Gdy założymy stopę procentową 3%, to w przypadku kobiet zaczynających pracę po maturze byłoby to 12,4%, dla studiujących 14,5%, w przypadku mężczyzn odpowiednio 10,2% oraz 11,9%, a więc obciążenie kosztów pracy wyraźnie niższe. Przy stopie procentowej 5% składka dla kobiet po maturze wynosiłaby 5,6%, dla studiujących 7%. W przypadku mężczyzn odpowiednio 4,75% i 5,9%.

Można sobie zatem zadać pytanie, dlaczego emerytura oferowana przez nasz system emerytalny jest tak niska? Odpowiedź jest prosta. Jeśli do odpowiednich wzorów wyznaczających uzbierany kapitał i należną od niego dożywotnią emeryturę wstawić stopę procentową bardzo bliską zeru, to stopa zastąpienia dla kobiet wchodzących na rynek pracy po maturze i po studiach wynosi 54% i 49%, dla mężczyzn 69% i 63% – czyli mniej więcej tyle, ile nam się oferuje  (i to przy optymistycznych założeniach, bo przecież w sytuacji, gdy wielu ludzi ma długie okresy bezrobocia i płac dorywczych na zlecenia, czy w szarej strefie, od których nie są odprowadzane składki emerytalne, w kapitałowym systemie emerytalnym stopa zastąpienia będzie bardzo niska). I tu wychodzi na jaw całe to gigantyczne fałszerstwo, z jakim mamy do czynienia, gdy wmawia się ludziom, że emerytura ma być oparta na zasadzie kapitałowej. Przepraszam, fałszerstwo albo dowód nieuctwa osób budujących cały ten system – skłaniam się raczej ku temu drugiemu, bowiem twórcy systemu wielokrotnie dali dowody na to, że nie rozumieją tego, co sami zrobili.  Gdy mówi się ludziom: „Oszczędzajcie, wasze oszczędności w naszych rękach będą pracować, będziecie bogaci”, to to powinno do czegoś zobowiązywać. Faktycznie gospodarka nie wchłonęłaby całych składek od naszych wynagrodzeń na realne inwestycje, większość tych środków jedynie pompowałaby bańki spekulacyjne powiększając ryzyko systemowe.

W gruncie rzeczy te obliczenia dowodzą, że zbudowano absurdalny, chory system – warto jeszcze dodać, że pogłębia tę chorobę i psuje jego ubezpieczeniowy charakter ta swoista marchewka, jaką jest dziedziczenie uzbieranego „kapitału”. Niestety w świadomości społecznej zostały „wdrukowane” fałszywe, iluzoryczne wyobrażenia o systemie emerytalnym, o znaczeniu oszczędności, o sytuacji ZUS-u, który jakoby był skazany na bankructwo itd. Tymczasem powinno się wśród ludzi kształtować zrozumienie przede wszystkim tego, że po pierwsze nasze bogactwo i nasza przyszłość zależą od tego, co, ile, jak wydajnie, produkujemy, czy jesteśmy w stanie zaoferować nasze produkty światu. Pieniądz jest tylko narzędziem podziału tego, co wytwarzamy. Zarówno nasza pomyślność w okresie życia zawodowego, jak i po przejściu na emeryturę będą zależały przede wszystkim od tego, czy będziemy mieli co dzielić. Dlatego sprawą podstawową jest zbudowanie (w znacznej mierze – odbudowanie) polskiego przemysłu, wyniszczonego przez lata błędnej polityki opartej na rozlicznych złudzeniach i fałszach.

I po drugie, system emerytalny musi mieć charakter ubezpieczenia społecznego, które na emeryturze zapewni godny byt, dostarczy środków zapewniających utrzymanie na poziomie porównywalnym z tym, jakie człowiek miał przed przejściem na emeryturę. Od tej konieczności nie da się uciec żadnymi sztuczkami finansowymi i tworzeniem iluzji, że jak przeniesiemy zobowiązania z lewej kieszeni do prawej, to będzie lepiej. Lepiej nie będzie, bo zbyt wiele mamy dowodów na to, że prawa kieszeń jest dziurawa i dziur tych żadnym sposobem nie da się zacerować, bo jest zrobiona ze sparciałego materiału.

Jerzy Żyżyński

Wypowiedz się