Z literaturą na Ty cz. X

              

 

                     BEATA OBERTYŃSKA CZ. IX – OSTATNIA

                                         ALEKSANDER SZUMAŃSKI

          

          – GŁÓD W STALININIE

 

              Nasz dzień w Stalininie zaczynał się tuż przed świtem. Budziły nas zawsze rozczłapane kroki starego Karapczyka idącego otwierać bramę. Zawsze w tym samym miejscu, tuż pod naszymi drzwiami, zaczynał kaszleć. Potem słyszało się chrobotanie łańcucha, brzęk ogniw puszczonych ciężko po deskach i długi, drewniany miauk obu skrzydeł bramy, odchodzących wolno na boki.

Helena zrywała się pierwsza. Po ciemku owijała nogi niezliczoną ilością szmat, wtykała je w olbrzymie, podarte buciory i przywiązywała sznurem do kostek. Kiedy obie z Marysią wytykałyśmy głowy spod okrycia, Helena zazwyczaj już się czesała, zaś mętny, morelowy medalion wstającego słońca snuł się na glinie nad pryczą. Powietrze w kibitce było tak lodowate, że para oddechu bielała, jak na silnym mrozie. Budziłyśmy się skostniałe. Wnętrze moich trzewików było wprost piekąco – zimne i zawsze osobno bałam się chwili wetknięcia w nie zlodowaciałych nóg. Toteż każdorazowe wstanie w tych warunkach było przezwyciężeniem, jeśli nie bohaterstwem!

Zwlekałam też, jak długo mogłam z odwiązaniem owej bawełnianej tiurniury, bo dziwnie żałośnie i samotnie robiło się mojemu grzbietowi po zdjęciu tego ciepłego worka. Czasem więc, ku radości otoczenia, łaziłam jeszcze dobrą chwilę z tym pastiszem na siedzeniu. Potem następowało mycie. Rzecz robiona raczej z nawyku i dla spokoju sumienia, niż dla skutku, który musiał w tych warunkach być znikomy.

W czasie trzymiesięcznego pobytu w Stalininie raz tylko jeden umyłyśmy się naprawdę.

 

W Stalininie dopiero zrozumiałam słowo – głód!

W zasadzie głodne byłyśmy prawie zawsze od wyjazdu z domu, ale to nie było jeszcze to! Owa wilgotna pajka otrzymywanego co dzień chleba, umiała przecie jakoś zapchać żołądek i kiszki. W Stalininie chleb zniknął bez śladu i prócz owych kilku lepioszków, upieczonych przez babunię, nie widziałyśmy go przez trzy miesiące. Jedynym naszym pożywieniem była mąka rozbełtana w wodzie.

Trudno komuś opowiedzieć głód. Trudno odtworzyć słowami tę zimną, ssącą, dotkliwą pustkę, którą się nosi w sobie. W sobie? Nie. Źle mówię. Siebie wtedy nie ma. Jest tylko głód, a dokoła niego jakieś zziębnięte, bezsilne, które strasznie trudno zmusić do jakiegokolwiek wysiłku słowa, myśli. Człowiek zwinąłby się w kłębek i spał. A kiedy naprawdę zaśnie, śni mu się jedzenie. Samo jedzenie. Nieodmiennie jedzenie i żebyż choć śnił, że je. Gdzie tam! Widzi tylko całe stosy przeróżnych pyszności, lady sklepowe zawalone pieczywem i słodyczami, filiżanki pełne dymiącej kawy, czy czekolady, owoce, cukierki, ciastka i tyle tego, że ma potem o czym mówić rano. Zatem znowu mówimy o jedzeniu. Łapiemy się wreszcie na tym, że każda z nas tylko o jedzeniu myśli! Wszystko dokoła nas wydaje się nam podobne do czegoś, co by można zjeść. Kostka mydła przypomina nam miękisz chleba. Badyle płachty mają kolor czekolady.

 

Czyż można się dziwić, że w tych warunkach czekamy rano powrotu Heleny z niecierpliwością, która nas we własnych oczach po prostu poniża? Nic na to nie poradzę, ale na odgłos jej szybkich kroków za drzwiami coś ma ochotę kwiczeć we mnie tak samo, jak kwiczeć umieją prosięta na odgłos chlustu pomyj wlewanych w koryto sąsiedniej kuczy. To się nie da opowiedzieć, to się nie da wysłowić jak jesteśmy głodne i jak bardzo upragniona jest nam zawsze ta ranna, gorąca „siorba”. Bo nazywamy to siorbą. Od siorbania oczywiście. Łyżkę mamy tylko jedną, a raczej, a po drewnianej łyżce, więc chłepczemy tę paciarę wprost z naczynia. Nie jesteśmy wcale syte po takim śniadaniu, tyle, że się nam robi na chwilę cieplej. Zwykle też o tej porze, ku rozpaczy otoczenia, sięgam po woreczek z machorką i zaczynam kręcić papierosa.

Zapałek nie możemy kupić, bo ich i na lekarstwo nie dostaniesz w naszym sklepiku, więc aby ich oszczędzać wygrzebuję z popiołu ostatni tlejący jeszcze węgielek i od niego rozżarzam śmiecie w tutce. Ohyda, jakich mało, od wczoraj krztuszę się ja i one obie, ale nałóg jest nałogiem, a przy tym wydaje mi się zawsze, że to w jakiś sposób przytępia głód. Słońce zsunęło się już przez ten czas na małe rzeźbione drzwi, wiemy, że za chwilę brzękną w bramie wiadra Muslimy i, że ona sama z kitmanem na ramieniu, wsunie się do kibitki i zapyta śpiewnie od progu:

 

Apa! Jobon merom – w tłumaczeniu: „siostro! Czy idziesz pracować?” Owa apa choć znaczy siostro jest tu używane jako zawołanie, jako coś w rodzaju francuskiego madame, przy zwracaniu się do kogoś starszego, komu się chce okazać szacunek.

 

– Haj, haj, Muslinka – odpowiada jej Helena – Merom, ale nie zaraz. Nie czekaj na nas.

Pewnego razu, Purpurowy Skorpion, Hosjata podjudzona pewnie przez szwagierkę – kasjerzychę, zakwestionowała naszą normę. Czepiła się tego, że kopce są małe i nie wyniosłyśmy wobec tego ziemi o połowę mniej niż należało. Nawykła widać do tego, że się tu nikt za sobą nie śmiał nigdy ująć, dufna w powagę swojego urzędu przysiadła w kucki na grobli i łypiąc kaprawymi oczyma w brudny zeszyt oświadczyła, że nam normy nie zapisze, bośmy nie wyrobotały swego. Nie wiedziała kogo zaczepiła. Helena, to nie to co tutejsze potulne baby. Może nawet bardziej udając gniew niż rozgniewana naprawdę, przypadła do nasypu i wpiąwszy się w Hosjatę żbiczymi oczyma, zaczęła bronić naszych kopców i jak umiała wymyślać jej i całemu kantorowi. Tak ją widocznie własna swada i oniemiałe ze zdumienia audytorium podniecało, że wreszcie – do dziś nie wiem co ją –podniecało, ale u Heleny takich pomysłów nie kupić – zagroziła nagle Hosjacie, że jeśli nas będzie prześladować, to ją zabije – tak – tym ketmanem – wszystko jedno gdzie i kiedy – ale ją zabije.

 

-Hil-Hila kuszjet Hosjata. Panimajesz? Kuszjet! Pójdę za to do tiurmy – to pójdę. Mnie tam wasza tiurma nie pierwszyzna! Ale, że ty będziesz miała za swoje – to pewne!

 

W dodatku krwawe swe obietnice popierała tak wymowną gestykulacją, tak niedwuznacznie jeździła palcem po gardle, że wszyscy nie tylko zrozumieli, ale – co dziwniejsze – uwierzyli w dodatku. Nazajutrz cały kołchoz już wiedział, że Hil – Hila obiecała zabić Hocjatę!

 

Nasz Purpurowy Skorpion dwa dni w polu się nie pokazał, ale za to trzeciego wieczorem wśliznęła się do naszej kibitki jakaś obca stara Uzbeczka i po dość niejasnych kluczeniach dokoła sprawy zaczęła Helenie tłumaczyć, że Hosjata mimo wszystko jakszi i że lepiej jej nie zabijać.

 

Pokazało się, że to matka pięknej kasjerzychy, którą rodzina wydelegowała jako mediatora w tej drażliwej kwestii. A nasz Hil – Hila z rękami wbitymi w kieszenie kożuszka siedziała na skraju pryczy i dzwoniąc ogromnymi buciorami z nonszalancją i cynizmem zawodowego mordercy, z całą powagą dała jej skłamrzyć, prosić i tłumaczyć.

 

Trzymajcie mnie…bo skonam…syczała do nas po polsku. Zlitujcie się! Oni uwierzyli!

 

Zaczyna się przednówek. Na „bazarze” na który gania czasem Helena nie można już dostać niczego. Ceny zawrotne, a towaru brak. Chyba te owce i barany, których ludzie próbują się wyzbyć pod wiosnę. O nabywcę jednak równie trudno jak o paszę. Wałęsanie się między pstrymi kłębkami siedzących w kucki Uzbeków jest tu jednak uważane za przyjemność i rozrywkę. Nasz stary Karapczyk na przykład za nic bazaru nie opuści. Stroi się też wtedy jak na święto. Pamiętam go raz w rdzawym chałacie. Nad dostojną twarzą mędrca bąblił mu się turban ogromny na staroświecką modłę widać namotany z cudownie rezedowego tyftyka. Wszedł, kucnął pod ścianą i siedział bez słowa, a my wiedziałyśmy, że wedle tutejszego savoir vivre’u oznacza to gotowość towarzyszenia Helenie na bazar. Wiedziałyśmy jednak także, że ten czcigodny, wyniośle obojętny starzec, myszkuje oczyma po kątach i że zwłaszcza wiśniowy worek Heleny na ścianie pociąga jego złodziejską uwagę. Pozornie jednak – prorok, myśliciel, dostojnik.

                    

             EPILOG

 

A potem już tylko okruchy. Krótkie, wyraźne, te i takie, które same chciały mi się przylepić do pamięci.

 

Noc. Gościniec. Gwiazdy. Skrzyp arby i konik, który ustaje. Od połowy drogi idziemy piechotą. Idziemy jak w transie, nie czując wcale, że nas nogi niosą…

 

Zimno. Wiatr. Mała Staszka pożycza mi ciepłe, wojskowe rękawice. Po obu stronach drogi, w pustce niewidzianej i obcej, kaszlą szakale.

 

Bardzo mi niewygodnie w tych grubych, nieznajomych rękawicach odmawiać na palcach różaniec.

 

Buchara.

 

Czekamy do świtu w jakimś zaułku, pchając się nad sam rozłożony w załamaniu muru ogienek. Przytupując z zimna wałęsamy się od węgła do węgła. Wąski pas nieba nad uliczką jest pełen gwiazd i nocy. Wracamy do ognia i dymu. Siadamy na workach. Ściany zaułka czuć zmarzłą gliną i zwietrzałymi ludzkimi odchodami.

A potem dzień. Wietrzny, pochmurny, bezdomny.

W Bucharze szaleje tyfus.

 

…po pewnej ciepłej nawilgłej nocy wstają z dna doliny opary kwitnących, morelowych sadów. Różowe obłoki jaśnieją na tle gładkiej zieleni, jak nierozpływające się przed oczyma zjawy w niskim locie zastygłych – Aniołów.

 

W ciszy strumyk bełkocze po kamieniach.

Jest druga połowa marca…

…aż pewnej niezapomnianej nocy budzi nas przyciszony głos Komendantki. Z wieczora została wezwana nagle do sztabu po jakieś rozkazy. Nie doczekawszy się jej powrotu, poszłyśmy spać.

 

Teraz jawi się nam na tle gwiaździstego nieba, jej szczupła, wpół zgięta sylwetka, wpychająca się pod uniesioną klapę namiotu. Siedzimy już wszystkie trzy „słupka” na siennikach.

 

– Pojutrze wyjeżdżamy do Persji. Bóg łaskaw! Był rozkaz gen. Andersa. Jutro dostajemy kobiece mundury.

 

Nie mogłam! Musiałam wam to dziś jeszcze powiedzieć….

                                                  

                                                                       Opracował: Aleksander Szumański

Z Literatura na Ty część I- IX w zakładce Blogi

Literatura, źródła, cytaty:

 

Bogdan Klukowski „My deportowani”,

Beata Obertyńska (Marta Rudzka) „W domu niewoli”,

Beata Obertyńska „Grudki kadzidła”,

Bożena Rafalska „ Beata Obertyńska” „Lwowskie Spotkania”,

Wikipedia.