Nie dajmy się zmanipulować..

Prezydent wyznaczył termin wyborów do EP. Okazuje się, że mamy kilkudziesięciu  takich parlamentarzystów, a setki czy tysiące innych zaczyna swój przedwyborczy taniec. Ot takie tokowisko. Wszyscy starają się nam przypodobać, uśmiechem, piskliwym lub barytonowym głosem, jednym słowem każde kłamstwo będzie dobra, ponieważ Bruksela warta jest zachodu. Popatrzmy jednak na nich wszystkich poważnie i nie dajmy złapać się na propagandowe wrzaski. Przecież w ciągu ostatnich pięciu lat, to nawet ich nie widzieliśmy większości z nich nie mówiąc o kompletnym  braku wiedzy na temat ich dokonań służących ludziom w Polsce. Jeżeli oni nie wiedzą, jak zrezygnować z ponownego ubiegania się, to pokażmy, że my umiemy zrezygnować  z nich.

Polityk to bardzo  dobrze płatny i atrakcyjny zawód – i nie ma to nic  wspólnego z demokratyczną reprezentacją.
Ten system nazywany demokratycznym to system mafijno- partyjno- biurokratyczny – no cóż   – takie jest życie !!!.  Nie dopuszczajmy do recydywy i nie wybierajmy tych, co już sprawowali ten mandat. Udzielmy poparcia nowym.

Poniżej rzeczowa informacja na ten temat:
Pozdrawiam
Weki, bania i czekoladka z Lufthansy – Michał Krzymowski

Newsweek – ‎29‎ ‎stycznia‎ ‎2014

 

Powiedzieć, że europosłowie sobie nie krzywdują, to jakby nic nie powiedzieć. Sama pensja deputowanego wynosi 32 tysiące złotych brutto, diety to kolejne 17,5 tysiąca. Do tego dochodzą miesięczne dodatki na pensje dla asystentów, wynajem biur i podróże niezwiązane z dojazdami do Brukseli i Strasburga – łącznie około 110 tysięcy.

Dodatkowo każdy poseł korzysta z darmowych przelotów z domu do pracy i dostaje zwrot kosztów podróży samochodowych. Deputowani przyznają, że najbardziej opłacalne są te ostatnie. Jak się człowiek zaweźmie, to na samych przejazdach może miesięcznie dorobić nawet do 40 tys. zł. Na czysto, już po odliczeniu kosztów paliwa. Mandat europosła to także egzotyczne podróże służbowe po całym świecie, darmowe kursy językowe na Malcie, refundowana opieka medyczna dla rodziny i godziwe uprawnienia emerytalne.

Porównywanie majątków wszystkich europosłów – zarówno tych, którzy ciężko harują, jak i tych, którzy tylko podpisują listę i znikają – jest oczywiście trochę niesprawiedliwe, bo za dobrą pracę należy się dobra zapłata. Warto jednak wiedzieć, na co w Brukseli można liczyć.

A można na sporo. Eurodeputowany, którego pytam o pieniądze, przyznaje: – Myśmy tu wszyscy odjechali. Jedni tylko finansowo, inni także mentalnie.

Ludzie drogi

Wysłużona skoda Tadeusza Cymańskiego odjeżdża średnio cztery razy w tygodniu. Dwa razy spod bloku w rodzinnym Malborku i dwa – z Brukseli, gdzie od pięciu lat pracuje jej właściciel. Kiedy cztery i pół roku temu Cymański dostał pierwszą europoselską pensję, mało się nie rozpłakał. – Boże, w życiu nie widziałem takich pieniędzy – przyznał jednemu z kolegów.

Od tamtego dnia poseł ciuła grosz do grosza. W ciągu tygodnia pokonuje średnio sześć tysięcy kilometrów, a w Brukseli wynajmuje mieszkanie razem z asystentem. Na restauracje nie wydaje, bo wałówkę przywozi sobie z domu. Trochę weków, chleb, dżem.

Czego się jednak nie robi dla rodziny: żony, dwóch córek i trzech synów. Dzięki europejskim zarobkom Cymański sprezentował dzieciom mieszkania, a jednemu z synów pomógł rozkręcić firmę: wyposażył mu warsztat w nowoczesną spawarkę i piłę do metalu.

– Nie korci pana, żeby czasem samemu zaszaleć? – pytam.

– Jakoś nie. W “Uczcie Babette”, ulubionym filmie papieża Franciszka, jest takie piękne zdanie: “Zostanie po nas tylko to, co rozdamy”. I ja staram się kierować w życiu właśnie tą zasadą – tłumaczy mi poseł. Rozmawiamy przez telefon, bo jak zwykle jest w trasie. Właśnie wraca do Polski.

Pod względem przejechanych kilometrów Cymański jest rekordzistą, co nie oznacza, że nie ma konkurencji. Zaraz za nim znajdują się jego dwaj partyjni koledzy, Jacek Kurski i Zbigniew Ziobro. Żaden z nich nie jest jednak tak ascetyczny jak Cymański, widać to nawet po samochodach. Kurski, który w sejmowych czasach poruszał się siedmioletnim mercedesem klasy E, jako europoseł wzbogacił się o kolejne dwa auta: S klasę i bmw X5, którym zjeździł już pół Europy. Głównie na koszt europarlamentu.

Znajomy: – Jacek zarzyna te samochody. Jeździ po buspasach, krawężnikach, taranuje trawniki. W Pradze urwał kiedyś miskę olejową, bo z rozpędu niemal wpadł na śpiącego policjanta. Kiedy indziej rozkraczył się na środku skrzyżowania. Wezwał pomoc drogową, a okazało się, że skończyło mu się paliwo. Tak się spieszył, że zapomniał zatankować. Jeszcze innym razem dał mi poprowadzić. Pędziłem 200 na godzinę, a on się co chwila pytał, dlaczego jadę bez życia. Wreszcie nie wytrzymał, kazał mi się przesiąść, zamknąć oczy i nie patrzeć na drogę. O mało nie dostałem zawału.

Najzabawniejszą przygodę Kurski miał jednak w Niemczech. Jechał jak zwykle, czyli szybko i niezgodnie z przepisami. W pewnym momencie na światłach zrównał się z nim samochód na śląskich numerach. Kierowca opuścił szybę i, śmiejąc się, zaczął pokazywać znajomy gest: walił się dłonią po szyi. Kurski ubrany w czapkę z daszkiem i ciemne okulary nawet na niego nie spojrzał. Mężczyzna musiał być jednak przekonany, że takie szarże możliwe są tylko po pijanemu, bo cały czas krzyczał: – Chopy! Wyście zwariowali czy halbę [po śląsku to pół litra wódki – przyp. red.] wypili?

W trakcie kadencji samochód zmienił też Ziobro. Przy okazji miał nie lada dylemat. Z jednej strony chciał sprowadzić sobie z Niemiec samochód adekwatny do zarobków, a z drugiej – taki, który nie kłułby wyborców Solidarnej Polski w oczy.

Z początku górę wzięło ego i zamarzyło mu się audi A8. Męską próżność byłego ministra przystopował dopiero znajomy pośrednik, który miał jechać po to auto.

– To nie będzie dobrze wyglądało – ocenił. – Podjedzie pan taką furą na spotkanie z ludźmi? Wygwiżdżą pana.

– Ma pan rację – zmieszał się Ziobro. – To może skoda będzie lepsza? Tak, proszę mi przywieźć skodę.

– Po co od razu popadać ze skrajności w skrajność? Niech pan weźmie A szóstkę. Będzie w sam raz.

Kilka dni później z Poczdamu przyjechało szare audi A6 quattro po lekkim tuningu: z obniżonym zawieszeniem i sportowym grillem na przedzie. Ziobro był zadowolony – samochód miał bajer, ale nie rzucał się w oczy tak jak A8.

 

Królowie życia

W europarlamencie są i tacy, którzy podróżowanie uważają za przyjemność samą w sobie. Jedną z takich osób jest były spin doktor PiS i znany sybaryta Michał Kamiński, któremu raz na jakiś czas zdarza się wybrać do Brukseli lub Strasburga samochodem. W jego wypadku nie chodzi o oszczędności, ale o czysty rytuał. Kamiński sadza za kierownicą asystenta i każe się wieźć przez Czechy, gdzie zatrzymuje się na pieczoną kaczkę i piwo. Były spin doktor podróżuje jednak głównie samolotem. W egzotyczne podróże wybiera się średnio raz na kilka miesięcy – w ramach tych eskapad był już m.in. w Chinach, Hongkongu, Tajlandii, na Madagaskarze, w Meksyku i Kolumbii. A że lata głównie na koszt europarlamentu, to w ciągu ośmioletniego pobytu w Brukseli bez wysiłku dorobił się niezłego majątku: okazałego domu wartego 1,5 mln zł, nowego nissana qashqai, trzech zegarków – po 10 tys. zł każdy – i pokaźnej kolekcji spinek do mankietów. Zdołał też odłożyć pół miliona złotych w gotówce.

Z zamiłowania do wojaży znany jest też jego były kolega z PiS, Ryszard Czarnecki, który jako europoseł nie tylko zwiedził cały świat, lecz także napisał o tym książkę. On w przeciwieństwie do deputowanych Solidarnej Polski prawie nigdy nie jeździ samochodem do Brukseli. Za to mnóstwo czasu spędza w samolotach. Jeśli ma zaproszenie do telewizji, zdarza mu się przebyć trasę Bruksela – Warszawa nawet trzy razy w ciągu doby. – Ryszard stara się nie afiszować. Mimo że ma audi Q5, to po Warszawie jeździ głównie taksówkami. Ale wystarczy spojrzeć na żonę. Zawsze w karatach, z elegancką torebką Chanel – mówi z lekką zazdrością jedna z europosłanek. Żona Czarneckiego jest wziętym notariuszem i zapewne sama też dobrze zarabia, jednak prawdą jest, że deputowany PiS w ciągu 10 lat w europarlamencie też się wzbogacił: zaoszczędził 600 tysięcy złotych, kupił mieszkanie w Brukseli i posłał syna do jednej z belgijskich szkół.

Z uroków życia w europarlamencie chętnie korzystają także mniej doświadczeni deputowani, jak choćby lider PJN Paweł Kowal (180 tys. oszczędności, 3 mieszkania i gospodarstwo rolne) czy deputowany SLD Wojciech Olejniczak (350 tys. zł w gotówce, 130-metrowe mieszkanie na warszawskich Kabatach i 3-letnie bmw X5). Ten pierwszy gustuje we wszelkiego rodzaju saunach. Jeśli akurat jest w Strasburgu, a ma do omówienia jakąś polityczną kwestię, to organizuje wypad do pobliskiego kurortu Baden-Baden. Z kolei podczas podróży do państw byłego ZSRR, które odwiedza regularnie, chętnie chodzi do bani. Opowiada jeden z jego znajomych: – Byłem z nim kiedyś w jednym z takich miejsc. Rozumiem, że w tamtym regionie to część pewnej konwencji kulturowej, ale nie podobało mi się. Wielka sala wyłożona białymi kafelkami z wyglądu przypominająca masarnię, ludzie smagający się brzozowymi witkami, nadzy mężczyźni pływający w jednym basenie… To był mój pierwszy i ostatni raz w bani.

Olejniczak, który w europarlamencie zajmuje się polityką rolną, dla odmiany postawił na sport. Wynajął osobistego trenera – tego samego, który pracował z aktorem Piotrem Adamczykiem – i zaczął się przygotowywać do triatlonu. Kilka miesięcy temu doznał jednak kontuzji, przestał biegać i przerzucił się na pływanie. Oczywiście wszystko pod okiem odpowiedniego specjalisty. Koledzy w partii zaczęli plotkować, że tak się zafiksował na swoim punkcie, iż zaczął nosić soczewki zmieniające kolor oczu i chodzić na zajęcia do jakiegoś fachowca od osobowości, który podsuwa mu odpowiednie lektury i buduje w nim pewność siebie.

– To prawda? – pytam go.

– Książki dobiera mi doradca z europarlamentu, a nie żaden trener osobowości. Najpierw je czytam, a potem wszystko omawiamy w kilkuosobowym gronie. Co to za pozycje? Żadnych Forsythów. Sporo poważnych lektur o cywilizacji, ale też na przykład nieszczęsne “Resortowe dzieci”.

– A kolorowe soczewki pan nosi?

– Wszyscy mnie o to pytają. Nie, ja po prostu mam takie oczy.

Zrzutka na euro posłankę

Joanna Senyszyn to ścisła czołówka polskich eurodeputowanych. Jej majątek – oszczędności w złotówkach, w euro, fundusz inwestycyjny, kilka nieruchomości w Polsce i mieszkanie w Brukseli – jest wart dziś ok. 4,5 mln złotych. Gdy kilka miesięcy temu jeden z tabloidów umieścił ją na pierwszym miejscu listy “upasionych europosłów milionerów”, Senyszyn była oburzona. Nie chodziło jej jednak o samą lustrację majątku czy styl, w jakim ją przeprowadzono. Przeciwnie. Jak opowiadają działacze Sojuszu, pani poseł pożaliła się na jednym z partyjnych spotkań, że “brukowiec chciał z niej zrobić dziadówę”. Kiedy dziś pytam ją o europarlamentarną pensję, odpowiada bardzo szczerze: – Zarabiam tyle samo, co wszyscy europarlamentarzyści, ale nie mam dzieci, a mąż prowadzi własną kancelarię. A że dużo pracuję, to nie nadążam z wydawaniem zarabianych pieniędzy.

Inna rzecz, że Senyszyn jest oszczędna. W Sojuszu legendą obrosły już anegdoty na temat jej sknerstwa. Takie choćby jak ta o częstowaniu gości czekoladkami z Lufthansy. Albo ta o jej biurze w Świętokrzyskiem, do którego posłanka przyjęła człowieka na staż finansowany przez urząd pracy, mimo że europarlament daje jej na pensje dla pracowników ponad 70 tys. zł miesięcznie. Warunek był jednak taki, że po zakończeniu stażu Senyszyn zatrudni tego pracownika na normalną umowę o pracę. – Czyli on nadal u pani pracuje? – upewniam się. – Już nie. Po sześciu miesiącach nie przedłużyłam z nim umowy.

Działacz krakowskiego SLD kręci głową: – Nie znam drugiej równie skąpej osoby. Kilka tygodni temu podczas jednego ze spotkań pani poseł oświadczyła, że podobnie jak Barack Obama chciałaby zorganizować wśród partyjnych działaczy i sympatyków zrzutkę na swoją kampanię. Byliśmy w szoku. Kobieta ma kilkumilionowy majątek, sama do niczego się nie dokłada i jeszcze chce, żeby się na nią zrzucać.

Senyszyn przyznaje, że rzeczywiście zgłosiła taki pomysł: – Powiedziałam tylko, że byłoby

miło, gdyby ludzie spontanicznie wpłacali pieniądze tak, jak robili to sympatycy Obamy. Bardzo by mi się podobało, gdyby na przykład milion Polaków wpłacił po złotówce na nasz fundusz wyborczy. Uznałabym to za dowód sympatii i dowód ideowej identyfikacji.

Zarówno dla Senyszyn, jak i pozostałych deputowanych najlepszym dowodem sympatii byłaby oczywiście reelekcja. Na razie jeszcze żaden z europosłów nie ogłosił, że nie zamierza się o nią starać. Bo choć w sensie politycznym europarlament nie jest aż tak istotny, to z punktu widzenia finansowego to absolutna stratosfera.

Wypowiedz się