KIEDY POLSKA ZNÓW BĘDZIE PAŃSTWEM MORSKIM?

RZECZPOSPOLITA MORSKA

Anna Zechenter

RP morska

Port w Gdyni jest jednym z najżywotniejszych przed­sięwzięć nowoczesnej Pol­ski, a jego budowa pierw­szorzędną jej potrzebą pisał Stefan Żeromski w 1925 roku, gdy nasza granica morska liczyła 173 kilometry, wliczając Hel i Zatokę Pucką, a wrzynające się w wodę w „gdyńskim tempie” mola i baseny portowe były jedynym oknem na Bałtyk. Jeżeli Polska nie zdoła umocnić się na Wybrzeżu, ostrzegał autor „Wiatru od morza”, „nie tylko obnaży się przed światem nędzna słabość nasza, nie­chęć do obronnego dzieła, tchórzostwo i le­nistwo (…), lecz nadto padnie w te żywe jeszcze odnogi, wici i pędy – zaraza naszej niemocy i śmiertelny lęk przed wrogiem”. Ale pokolenie, które wywalczyło suwerenność dla Polski, wiedziało, ile Naród może zapłacić za brak okna na świat. Nasi przodkowie, po­litycy odrodzonej Rzeczypospolitej oraz in­żynierowie i ekonomiści, rozumieli konieczność stworzenia mocnego państwa, skierowanego twarzą ku morzu

ŻEBY POLSKA ZŁAPAŁA ODDECH

Jak mali wydają się przy tych wielkich wizjo­nerach dzisiejsi rządcy Polski, likwidujący stocz­nie w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie pod dyktando struktur Unii Europejskiej… Jak słabe musi być państwo niezdolne bronić własnych portów, by sięgnąć bodaj po przykład najbardziej po­rażający – Szczecin i Świnoujście, zduszone gazociągiem Nord Stream, który zamyka wejście dużym statkom i odbiera Polsce możliwość konkurowania z Rostokiem i innymi niemiec­kimi portami o ruch tranzytowy północ – po­łudnie. To właśnie „tchórzostwo” i „śmiertelny strach”, o których pisał Żeromski, sprawiły, że instalacje przecinające tor morski do Świnoujścia nie zostały pogłębione i rura położona na dnie nie pozwala wpływać wielkim jednostkom.

Tamci budowniczowie Polski, sprzed nieca­łego stulecia, skupili gigantyczny wysiłek na wielkim dziele wydźwignięcia portu w szczerym polu, na niezagospodarowanym Wybrzeżu – by nigdy nie powtórzył się dramat z 1920 roku, gdy w Gdańsku stał brytyjski statek „Tryton” pełen broni dla walczącego z bol­szewikami kraju, a Niemcy blokowali jego rozładowanie. Żeby Polska nie musiała do­płacać obcym gigantycznych sum za transport sprowadzanych towarów; by nie trzeba było oddawać zagranicznym armatorom części zy­sków z eksportowanego węgla; i wreszcie, by Polska mogła sama zarabiać na handlu mor­skim. W ciągu kilkunastu zaledwie lat po I wojnie światowej powstał największy i naj­nowocześniejsi port przeładunkowy na Bałtyku, który wygrywał w konkurencji z Gdańskiem.

Pierwsi Polacy z wnętrza kraju pojawili się w maleńkiej osadzie rybackiej Gdingen jeszcze przed I wojną światową. Zanim przegrana Rze­sza oddała nam skrawek Wybrzeża, zjeżdżać zaczęli tam letnicy uciekający od gwaru nie­mieckiego kurortu sopockiego, odwiedzanego latem przez tłumy warszawiaków. „Był to lipiec Roku Pańskiego 1911 – pisał w 1934 roku Adolf Nowaczyński. – Cichszej miejscowości chyba nie było wówczas na całej kuli ziemskiej. Po sopockiej Sodomie odkryta Arkadia pasterski i patriarchalna”. Do 1914 roku przybywali tam coraz chętniej i liczniej inteligenci oczarowani morzem, dogadując się z miejscowymi Kaszu­bami, prowadząc tajne odczyty o historii Polski, przypominając im o słowiańskich korzeniach.

BAŁTYK CZY DZIKIE POLA?

Zaniedbana i lekceważona jest dziś idea bał­tycka, od której odstręczała nas latami pee­relowska indoktrynacja, do znudzenia uspra­wiedliwiająca jałtański rozbiór Polski nachalną propagandą „ziem odzyskanych” i zawłasz­czająca „tradycje piastowskie”. Odwoływanie się do tych tradycji przypomina wciąż komu­nistyczną logikę, wedle której po Kresach nie warto było płakać, skoro do Polski przyłączono Pomorze i Dolny Śląsk. Dlatego dziś budzi się tak wielkie zainteresowanie dawnym pol­skim Wschodem, wzmaga się sentyment do ziem odebranych. W zapomnienie odchodzi fakt, że idea bałtycka żywa była w XIX wieku, gdy trwała w sporze z jagiellońską, skierowaną na Wschód. „Naród nieprzylegający granicami swymi do morza, nie może być dziejowy- pisał w połowie XIX wieku filozof i działacz polityczny Karol Libelt. – Tam, gdzie się oko gubi w mokrej przestrzeni bez granic, gdzie się umysł i wyobraźnia delektują kołyszącymi się bez końca falami, gdzie pierś i odwaga rośnie, przywykająca do burz i nawałnic mor­skich, której pokonywać człowiek się uczy tam człowiek inaczej czuje, inaczej myśli, inaczej się objawia, a jakaś siła tajemna prze go do czynu”. A pół wieku później Jan Ludwik Popławski, współpracownik Romana Dmow­skiego i redaktor „Przeglądu Wszechpolskie­go”, ganił tęsknotę do Dzikich Pól: „Wolny dostęp do morza, posiadanie całkowite głównej arterii wodnej kraju, tj. Wisły, to warunki ko­nieczne prawie naszego istnienia. Całe to po- brzeże Bałtyku od Wisły aż do ujścia Niemna, tak niebacznie kiedyś roztrwonione przez państwo polskie, musi być odzyskane przez narodowość polską. Wyrzeczenie się tego dziedzictwa i nieszczęśliwe majaki o podbojach na Wschodzie były przyczyną naszego upadku politycznego”. W dwudziestoleciu koncepcja piastowska, reprezentowana przez narodowców i ludowców, ścierała się z jagiellońską, głoszoną przez piłsudczyków. Z dyskursu na poziomie idei na­rodziła się w okresie międzywojennym swego rodzaju synteza w sferze polityki realnej. Kresy, tak ważne dla kształtowania się polskiej tożsa­mości kulturowej i duchowej, okrojone wpraw­dzie pokojem ryskim z 1921 roku, pozostały w znacznej swej części w granicach II Rzeczy­pospolitej, współtworząc nadal tę tożsamość, zaś dostęp do morza nie tylko otworzył przed gospodarką szeroko wrota na wodne szlaki, lecz stał się również zaczątkiem nowej, po­wszechnej świadomości „morskiej”.

GDYŃSKIE TEMPO

Dojrzewająca od połowy XIX wieku idea „morska” zaczęła z wolna przybierać rzeczywisty kształt, kiedy w odrodzonej Polsce zapadła decyzja o budowie portu. „Stało się państwo” – pisał Melchior Wańkowicz na początku 1939 roku w „Sztafecie”, podsumowując swoją re­portażową książką pierwsze dwudziestolecie wolnej Polski dla kolejnych pokoleń, które przejąć miały to wielkie dziedzictwo. Owo „pierwsze dwudziestolecie” pozostało ostatnim, a młodzi ludzie, do których była adresowana publikacja, kilka miesięcy później ginęli, broniąc Wybrzeża, potem walczyli w podziemiu prze­ciwko dwóm okupantom, a gdy świat świętował koniec wojny, umierali od strzału w tył głowy w bezpieckich kazamatach. Dlatego książkę tę czyta się dziś ze ściśniętym gardłem.

Z podziwem, ale i goryczą, śledzi się postępy budowniczych portu. No bo jakże dziś, w roz­padającej się na naszych oczach Rzeczypos­politej, obojętnie przeglądać liczby świadczące o tym, z jakim zapałem można było pracować dla kraju – nie dla własnych karier? Tonaż marynarki handlowej wynoszący w 1927 roku 9 tys. ton, jedenaście lat później przekroczył 100 tys. ton, a port macierzysty dla pięćdziesięciu linii okrętowych, w tym dwudziestu polskich, stworzono w błyskawicznym tempie dosłownie z niczego. O wyborze miejsca zdecydował raport inżyniera Tadeusza Wendy, wysłanego przez dyrektora Departamentu Spraw Morskich Ministerstwa Spraw Wojskowych Kazimierza Porębskiego w 1920 roku na rekonesans. Po­wróciwszy do Warszawy, Wenda pisał, że „naj­dogodniejszym miejscem do budowy portu wojennego (jak również w razie potrzeby hand­lowego) jest Gdynia, a właściwie nizina między Gdynią a Oksywiem, położoną w odległości 16 kilometrów od Nowego Portu w Gdańsku”, wymieniając zalety takiej lokalizacji: osłona przed wiatrem przez półwysep Hel, głęboka woda blisko brzegu, niskie brzegi oraz bliskie położenie stacji kolejowej Gdynia.

„WŁASNOŚĆ DUCHOWA” NARODU

Zaledwie osiem miesięcy od przyjęcia w 1922 roku przez Sejm RP ustawy „o budowie portu przy Gdyni na Pomorzu jako portu użyteczności publicznej” otwarto Tymczasowy Port Wojenny i Schronisko dla Rybaków. Po kolejnych dwu­nastu miesiącach, w kwietniu 1924 roku, do użytku oddano pierwszy port, a ponieważ był zbyt skromny w stosunku do potrzeb państwa, już w lipcu tego samego roku powołano polsko-francuskie konsorcjum i przystąpiono do budowy większego obiektu. Kiedy Niemcy w ramach wojny celnej 1925 roku przestali ku­pować nadwyżki polskiego węgla, polska od­powiedź była prosta: zwiększenie tempa prac w porcie. W 1938 roku 70 proc. polskiego handlu zagranicznego szło przez Gdynię.

 

Plany entuzjastów otwarcia Polski na morze znalazły znakomitego wykonawcę w osobie Eugeniusza Kwiatkowskiego, ministra przemysłu i handlu od 1926 roku. To on właśnie, autor ogromnego zamierzenia pod nazwą Centralny Okręg Przemysłowy, które miało w latach 30. dać pracę tysiącom i impuls do rozwoju gospo­darczego, a także wzmocnić obronność kraju, przekonał Sejm, by przeznaczył na Gdynię od­powiednie fundusze. Chemik z wykształcenia, polityk z powołania, łączył trzeźwą ocenę realiów ekonomicznych z koniecznością rzucenia idei mobilizującej społeczeństwo i dającej mu per­spektywę przyszłości. „Chcemy trzymać się mo­rza! Jest to potrzebą i koniecznością niezłomną całego państwa i całego społeczeństwa. Ten wielki poemat, krystalizujący się obok Gdyni, a mający się stopniowo rozszerzać coraz dalej, na całe polskie wybrzeże, jest poematem pracy pokojowej, gospodarczej, budującej nowe fun­damenty naszego postępu na drodze cywilizacji – pisał w 1930 roku. – A ponad to wszystko najważniejsze jest, że dziś Gdynia stanowi włas­ność duchową i własność pracy, wysiłku, z takim niezmierzonym trudem zebranego kapitału ca­łego społeczeństwa polskiego”. Czy można sobie wyobrazić któregokolwiek z obecnych ministrów mówiącego o „własności duchowej” Narodu? Tłzy lata później zakończono prace nad portem, który właśnie wtedy po raz pierwszy wyeksportował więcej niż Gdańsk. Nowoczesny gdyński port miał bazę przeładunku węgla, bazę przeładunku drobnicy, port rybacki, pa­sażerski oraz wojenny.

W ciągu kilkunastu zaledwie lat po i wojnie światowej powstał największy i najnowocześniejszy port przeładunkowy na Bałtyku, który wygrywał w konkurencji z Gdańskiem

 

„CHCEMY SIĘ  UCZYĆ PANOWAĆ NAD FALAMI”

Polacy szybko pojęli, czym dla kraju jest granica morska. „W świadomości całej inteligencji polskiej głęboko zakotwiczył się ten dogmat, że od posiadania i władania tą ziemią, w której przechowały się najstarsze kruszce języka pol­skiego, zawisła jest cała teraźniejszość i cała przyszłość państwa – pisał Adolf Nowaczyński w 1928 roku. -1 teraz dopiero i w szczurach z najgłębszego lądu wyrobiła się pełna świadomość tego, że oś niepodległości przechodzi od Górnego Śląska gdzieś tam, gdzie rządziły najstarsze ksią­żęta piastowskiej krwi, aż do Gdyni (…). I już się spędzić od morza nie damy. Pazurami wpijemy się i zębami wgryziemy się w ten kęs ziemi. (…) To już na wieczność. Nietykalne jest prawo do szerokiego oddechu narodu, który by się zadusił odepchnięty od morza, które wzmac­nia, uszlachetnia i uskrzydla duszę ludzką. I my się chcemy uczyć panować nad falami..

Ze wzruszeniem obserwował w 1934 roku tłumacz Paweł Hułka-Laskowski kształtowanie się „morskiej” świadomości wśród ludzi ściąga­jących nad Bałtyk z całej Polski, chłopów z Kie­lecczyzny, Kresowiaków, Łowiczan i Mazowszan. Uwagę jego przykuł stary górnik z Katowic, który życie spędził, pracując w kopalni: „Zdejmuje z głowy czapkę, zrzuca ubranie i włazi w wodę, jakby się chrzcił dla tego morza i dla tej Rze­czypospolitej morskiej. Patrząc na niego, wiem, że powie w domu: »Kąpałem się w morzu«. Ale te słowa będą znaczyły coś więcej niż relację o kąpieli, bo to jest dla niego jak uświęcenie wielkim świętym żywiołem, symbolem światowości i potęgi. A rozumiem i odczuwam tego górnika śląskiego, dlatego że czuję to morze akurat tak jak oni”. I kończy: „Ten skrawek ziemi jest dzisiaj najdroższym, najbardziej ko­chanym skrawkiem Polski, tu bije serce nasze”.

Dziś linia brzegowa liczy 770 kilometrów. Ile zdziałałaby II Rzeczpospolita, gdyby miała taki potencjał? Tymczasem nasze władze biernie przyglądają się ograniczaniu możliwości portów, a zarazem blokowaniu bezpieczeństwa gospo­darczego kraju. Powstający w Świnoujściu gazo port, gdzie można by odbierać skroplony gaz ziemny transportowany drogą morską, pewnie nie przyda się na nic – trudno oczekiwać, że konsorcjum Nord Stream z własnej i nie­przymuszonej woli wyda grube pieniądze na odblokowanie Świnoujścia.

Przecież interes Polski reprezentowany jest przez skarlałych ludzi, którzy mają jedyną wizję -wydrzeć dla siebie, ile się da, z biało-czerwo­nego sukna. Antyszambrują pod drzwiami możnych Zachodu i Wschodu, gną się w ukło­nach, całując ręce niemieckiej kanclerz lub padając w objęcia Putina. Nie obchodzi ich „ten kraj”. Ich serca – gdzie biją? •

Wypowiedz się