Maj 1926 r. – zamach, ale czyj?

II RZECZPOSPOLITA

Tymoteusz Pawłowski

12 maja 1926 r. rozległy się na ulicach Warszawy strzały. Kto strzelał? Dlaczego? W czyim imieniu? Wówczas tego nie ustalono. Dziś wiemy niemal wszystko na ten temat, ale wciąż opisując zamach majowy, posługujemy się bezosobową formą: „rozległy się strzały”

Rankiem 12 maja 1926 r. marszałek Józef Piłsudski przyjechał do Warszawy, żeby | spotkać się z prezydentem Stanisławem Wojciechowskim. Chciał z nim omówić postępowanie nowego premiera Wincentego Witosa. Zaczął on bowiem wydawać rozkazy wojsku! Choć wszyscy wiedzieli, że jest to niezgodne z duchem prawa i niezgodne z zasadami demokracji, żaden zapis nie zabraniał tego wprost. Niestety, prezydent wyjechał do Spały i marszałek nie miał okazji z nim porozmawiać.

Rozmowa taka stała się możliwa dopie­ro po południu, gdy Wojciechowski wrócił do Warszawy. Niemal na jej rogatkach czekał na niego Witos i to jego wersję wydarzeń usłyszał jako pierwszą prezy­dent. Na spotkanie z Piłsudskim – odbyło się o godz. 17 na moście Poniatowskiego- udał się już uprzedzony i zażądał od niego wypełnienia poleceń premiera. Na ich spełnienie Wojciechowski dał dwie godziny. Piłsudskiemu nie pozostało nic innego, jak tylko wrócić na prawy brzeg Wisły.

GRZECH ZANIEDBANIA

Jednak zanim termin ultimatum minął, rozległy się strzały. „Rozległy się strzały” tak- opisywane jest to niemal w każdej książce wydanej w PRL. Także współcze­śni autorzy bezkrytycznie przepisują to, co napisali ich starsi koledzy, nie bacząc na to, że tamci musieli przypodobać się ludowej władzy. Ludowa władza nie lubiła Piłsudskiego i oczerniała go, jak mogła. Jeśli fakty nie zgadzały się z propagandą komunistyczną, to tym gorzej dla faktów. Wystarczy, że cenzorzy początek wydarzeń majowych zaczęli opisywać bezosobową formą „rozległy się strzały”.

Dziwnie bowiem brzmiałoby zdanie: „Zamach Piłsudskiego rozpoczął się, gdy oddziały posłuszne Witosowi rozpoczęły ostrzeliwanie warszawskiej Pragi…’’.

Do wojskowego zamachu stanu w Polsce musiało dojść. Musiało, polskie prawo dawało bowiem taką możliwość. W cza­sach rzymskich cesarzem zostawał ten, kto kontrolował korpus pretorianów i im płacił. W Europie – przynajmniej od czasów Karola Wielkiego – skarb był zarządzany przez innych ludzi niż wojsko, a suweren się starał, żeby stosunki pomiędzy tymi dwiema instytucjami były chłodne. Gdy w 1921 r. uchwalono Konstytucję Rzeczy­pospolitej, zaniedbano tę sprawę. Zaniedba­no świadomie – jeśli wybuchłaby wojna, to jedynym sensownym wodzem naczelnym Wojska Polskiego byłby Józef Piłsudski. Jego polityczni przeciwnicy – przede wszystkim narodowi demokraci od Romana Dmow­skiego i ludowcy od Wincentego Witosa- nie widzieli więc sensu wzmacniania jego pozycji konstytucyjnymi ustaleniami.

Naprawić ten błąd próbowano dopiero wówczas, gdy Piłsudski wycofał się z czyn­nego życia politycznego. Jednak kolejne projekty ustaw o naczelnych władzach woj­skowych upadały jeszcze przed dostaniem się do laski marszałkowskiej. Chodziło o takie rozwiązanie sprawy, w którym generałowie nie podlegaliby bezpośrednio rządowi, a jednocześnie nie byliby zbyt samodzielni. Przez wiele lat sprawdzało się rozwiązanie prowizoryczne, bo ani generałowie nie chcieli zdobywać władzy, ani politycy tego nie potrzebowali.

KRYZYS

Władzę w tym czasie sprawowała koali­cja ludowców, chadeków i endeków, cza­sem wspieranych przez socjalistów. Główni aktorzy się zmieniali, ale politycy średniego szczebla byli zadowoleni z zasiadania w szeregach partii władzy. Komfortowa na początku sytuacja powoli jednak się pogar­szała, a w Polskę uderzały kolejne kryzysy: społeczeństwu zaczęła doskwierać polityka zaciskania pasa, gwałtownie wzrosło bezrobocie, wybuchały coraz to nowe afery korupcyjne, Niemcy i Rosja rozpoczęły owocną współpracę, a sojusznicy wydawali się lekceważyć Rzeczpospolitą.

Do przesilenia doszło na początku maja 1926 r. Okazało się wówczas, że premier Aleksander Skrzyński nie jest w stanie realizować jednocześnie postulatów lewicy i prawicy, więc jego rząd upadł. Prezydent próbował powołać nową radę ministrów, ale dopiero ósma złożona przezeń propo­zycja została przyjęta. Premierem zgodził się zostać Wincenty Witos. Prezesem Rady Ministrów był już dwa razy, ale nie zdołał zaskarbić sobie sympatii wyborców. Czy raczej przy bardzo wielu zwolennikach miał równie licznych przeciwników.

Pierwszym krokiem Witosa po otrzyma­niu misji utworzenia rządu było udzielenie oświadczenia, w którym – 9 maja 1926 r.- powiedział m.in.: „Niechże wreszcie Mar­szałek Piłsudski wyjdzie z ukrycia, niechże stworzy rząd, niech weźmie do współpracy wszystkie czynniki twórcze, którym dobro państwa leży na sercu. Jeśli tego nie zrobi, będzie się miało wrażenie, że nie zależy mu naprawdę na uporządkowaniu stosunków w państwie”. W ostatniej chwili wycofano się z upublicznienia następnego zdania premiera: „Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą… Ja bym się nie wahał tego zrobić; jeśli nie zrobi tego, to – zdaje się – nie ma jednak tych sił za sobą”.

Marszałek – niezadowolony z osoby nowego premiera – miał doskonałą okazję do wzięcia władzy siłą. Otóż jeszcze 18 kwietnia minister spraw wojskowych wydał polecenie o rozpoczęciu 10 maja ćwiczeń na poligonie w Rembertowie (dziś prawobrzeżnej dzielnicy Warszawy).

O dowodzenie zwołanymi tam formacjami poprosił Piłsudskiego. Tuż przed rozpo­częciem manewrów marszałek udzielił wywiadu, odpowiadając niejako nowemu premierowi, że gotów jest „do walki, jak poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stron­nictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach a pamiętaniem tylko groszu i korzyści”. Następnego dnia-11 maja – na polecenie rządu nakład gazety, w której ukazał się wywiad Piłsud­skiego, został skonfiskowany. Jednocześnie nowy minister spraw wojskowych – gen. Juliusz Malczewski – postawił w stan gotowości garnizon Warszawy oraz wydał rozkaz Piłsudskiemu w sprawie zakończe­nia ćwiczeń.

Generał dywizji wydał rozkaz marszał­kowi Polski.

ROZGRYWKA

                 Wincenty Witos rozgrywał właśnie partię życia. Nie dość, że po raz trzeci został premierem, to miał jeszcze okazję zostać „silnym człowiekiem Rzeczypospolitej”- silniejszym niż Piłsudski. Otóż postawił swojego oponenta przed fatalną alternaty­wą. Marszałek musiałby teraz wykonać roz­kaz wydany przez generała – ukorzyć się poddać władzy Witosa. Mógł też podjąć wyzwanie, złamać prawo i ulec przeważają­cym siłom „prorządowym”. Przeważającym, bo niemal wszystkie pułki w Warszawie oprócz szwoleżerów – miały dowódców niechętnych lub wrogich Piłsudskiemu. Dla pewności gen. Malczewski zwołał do stolicy kolejne pułki z Wielkopolski i Małopol­ski. Nowemu premierowi udało się też przekonać prezydenta Wojciechowskiego i otrzymać jego akceptacje dla poczynionych do tej pory kroków.

Piłsudski – jak już wspomniałem – chciał jeszcze rankiem rozmawiać z prezydentem. Nie zastał go jednak Na kolejne spotkanie z prezydentem marszałek przybył już w asyście oddziałów sprowadzonych spod Rembertowa. Miał nadzieję, że zbrojna demonstracja przekona prezydenta do zdymisjonowania Witosa. Tak się jednak nie stało. Wojciechowski – stary przyjaciel Piłsudskiego – zaczął go pouczać: „Stoję na straży honoru Wojska Polskiego. Reprezen­tuję tutaj Polskę, […] żądam dochodzenia swych pretensji na drodze legalnej!”. Dał mu jednak czas na pokojowe rozwiązanie sporu.

Wojska posłuszne Witosowi stały na lewym brzegu Wisły. Na prawym zaś gromadziły się oddziały wierne Piłsudskiemu. Pierwsze strzały „zama­chu Piłsudskiego” padły ze strony wojsk Witosa. Ogień otworzyły formacje stojące na placu Zamkowym, przy moście Kierbe­dzia. Pierwsza seria została wystrzelona z samochodu pancernego, następnie kilka salw oddała piechota wsparta samotnym działem polowym. Celem pocisków byli zbierający się nad Wisłą mieszkańcy miasta i żołnierze 36. Pułku Piechoty, którzy odmówili wykonania rozkazów Witosa. Była to zapowiedź jego porażki: okazało się, że zarówno mieszkańcy Warszawy, jak i wojska stacjonujące w stolicy sympatią darzą Piłsudskiego. Także w najważniej­szych koszarach lewobrzeżnej Warszawy- w Cytadeli – oficerowie sympatyzujący z Witosem zostali pozbawieni dowództwa i nie mogli wykonać rozkazów nakazu­jących „dostać w swe ręce przywódców buntu, nie oszczędzając ich życia”. Wojska marszałka przeszły więc przez Wisłę i opa­nowały północną część Warszawy.

Wincenty Witos i jego poplecznicy zostali zaskoczeni szybkością wydarzeń, ale nie stracili wiary w zwycięstwo. Oczekiwali, że następnego dnia do stolicy przybędą pułki z Wielkopolski i Małopolski – nie tylko dowodzone przez lojalnych pułkowników, ale też wypełnione rekrutami pochodzącymi z ziem, na których duże wpływy mieli Narodowa Demokracja i lu­dowcy. Generał Malczewski był tak pewny siebie, że zdzierał ordery pochwyconym zwolennikom Piłsudskiego – wyzywając ich od „sk…synów, buntowników, bandytów, złodziei, zbójów, zdrajców, żeby was matka nie zrodziła” – a lotnictwu rozkazano, żeby bombardowało Warszawę.

Nadzieje Witosa okazały się płonne. Ko­lejarze poparli Piłsudskiego i ogłosili strajk, zatrzymując wszystkie transporty zmierza­jące do stolicy. Walki w mieście nie trwały nawet 48 godzin – tuż po południu 14 maja premier Witos i prezydent Wojciechowski opuścili Warszawę i udali się do Wilanowa, gdzie podpisali rezygnację z zajmowanych stanowisk, a władzę przekazali marszałko­wi Sejmu Maciejowi Ratajowi.

FINAŁ

W walkach zginęło 200 wojskowych- niemal po równo po każdej ze stron- i niemal drugie tyle cywilów (przede wszystkim warszawiaków, którzy dwu­dniowe bratobójcze walki potraktowali jak zawody sportowe i przyglądali im się ze zbyt bliskiej odległości]. Maciej Rataj powo­łał nowy rząd, w którym Piłsudski został ministrem spraw wojskowych, i napisał właściwą ustawę o kierowaniu siłami zbroj­nymi. Jeśli po zamachu majowym w Polsce zapanowała dyktatura, to nie dlatego, że Piłsudski siłą trzymał się władzy, lecz raczej dlatego, że jego przeciwnicy byli zbyt słabi, by po nią sięgnąć.

Naiwnością byłoby sądzić, że Piłsudski i Witos byli w maju 1926 r. jedynymi graczami. Obaj byli reprezentantami środowisk, które chciały zdobyć i utrzymać władzę. Sukces Piłsudskiego możliwy był przede wszystkim dzięki wysiłkowi jego podwładnych. Klęska Witosa stała się faktem z powodu nieudolności ludzi go popierających. Zwycięzca nie mścił się na przegranych, choć wyciągnął konse­kwencje wobec tych, którzy zachowali się niehonorowo. Czasami przybierało to mało parlamentarne formy, tak jak wówczas, gdy podczas rozmowy telefonicznej Marszałek wyzywał swojego podwładnego: „Ty wystę­pujesz przeciwko mnie?… A kto ci te ordery na piersi powiesił?… Ty ch..,u solony!”

Myliłby się ten, kto by sądził, że jedy­nie Witos dążył do przesilenia siłowego. Piłsudski także chciał gwałtownego i jed­noznacznego rozwiązania sytuacji. Żaden z nich natomiast nie chciał przelewu krwi- obaj mieli nadzieję, że wszystko zakończy się po zbrojnej demonstracji.

Naiwnością byłoby też wskazywać jed­nego odpowiedzialnego za przelew krwi. Zwolennicy Witosa chętnie przyznawali się do tego, że stali się ofiarami, natomiast zwolennicy Piłsudskiego byli dumni z odniesionego zwycięstwa. Nie miało to większego znaczenia: życie polityczne to­czyło się nadal, ludzie Witosa podejmowali kolejne – nie tylko legalne – próby zdobycia władzy, a ludzie Piłsudskiego bronili kon­stytucji przed takimi knowaniami.

Trudno określić, która ze stron złamała w 1926 r. konstytucję. Obie. Łatkę dykta­tora przypięto jednak tylko marszałkowi. Wydarzenia majowe nazwano „zamachem Piłsudskiego”. Wincenty Witos nie był jednak „obrońcą konstytucji”, bo to on rozpoczął niekonstytucyjne działania, bo to on złamał jako pierwszy ducha obo­wiązującego w Polsce prawa. A czy złamał konstytucję bardziej niż jego oponent? To pytanie, nad którym warto się zastano­wić, nawet jeśli nie da się na nie udzielić odpowiedzi.

Być może gdyby wydarzenia majowe zbadać całkowicie obiektywnie, odrzucając balast politycznych oskarżeń II Rzeczy­pospolitej i propagandę PRL, mogłoby się okazać, że w maju 1926 r. nastąpił „zamach Witosa”, a w „obronie konstytucji” stanął Józef Piłsudski. •

Tymoteusz Pawłowski

                

Wypowiedz się