Pakt Fiskalny – siła nonsensu

Profesor Jerzy Żyżyński

Z nadzwyczajną determi­nacją, wykorzystując większość koalicji rzą­dzącej i lewicy, Donald Tusk przeforsował ratyfikację przez polski parlament paktu fiskalnego. Wedle jego argumentacji, pakt fis­kalny to narzędzie stabilizacji Eu­ropy, a my musimy wziąć w tym udział i przyłożyć się do tego „wiel­kiego dzieła”, bo jak nie, to „poka­żemy Europie, że jesteśmy za de­stabilizacją” itd., itd.

Jako ekonomistę interesują mnie przede wszystkim ekonomiczne konsekwencje tej koncepcji wypraco­wanej w pocie czoła przez unijnych polityków. I muszę powiedzieć, że niestety projekt polityczny nazwany pakietem fiskalnym nosi wszelkie cechy koncepcji, którą z pierwszą, najsilniej wpływającą na problemy współczesnej Europy koncepcją strefy euro łączy to, że jest wyłącznie pomysłem politycznym, opracowa­nym przy całkowitym lekceważeniu zasad ekonomii.

Dyscyplina a kryzys

Podstawą koncepcji paktu fiskalnego jest domniemanie, że przyczyną kryzysu finansowego strefy euro jest brak dyscypliny finansowej kilku krajów, ich konsumpcyjne rozpasanie itd. Nic bardziej błędnego, mamy niestety dowód na to, że po­litycy unijni, a i niestety podążający za nimi politycy polscy, nie rozumieją podstaw ekonomii i stąd brnięcie w koncepcje nie tylko błędne, ale i szkodliwe dla Europy – można mieć poważne obawy, że doprowadzą tylko do jej jeszcze większego kryzysu i rozpadu Wspólnoty.

Gdyby wszyscy postępowali wed­ług neoliberalnego zalecenia: „wy­dawaj tylko tyle, ile zarabiasz, nie korzystaj z kredytu, bo jest to świa­dectwo złego gospodarowania i jest życiem kosztem przyszłych pokoleń”

                 to nie miałoby sensu oszczędzanie. Przecież oszczędzanie to odłożenie pieniędzy, wycofanie ich z obiegu gospodarczego, dla gospodarki ma ono sens tylko wtedy, gdy jedno­cześnie znajdą się tacy, którzy wezmą kredyty i „zawrócą” do gospodarki pieniądze, które my wycofaliśmy z niej w wyniku decyzji o oszczędzaniu. Te liberalne zalecenia są niestety świadectwem niezrozumienia, jak działa gospodarka.

Polityka spójności – tworzenie iluzji

Po pierwsze, trzeba odbudowy struk­tur gospodarczych, kraje muszą mieć realne potencjały gospodarcze tak ukształtowane, aby ich wzajemne pozycje handlowe były mniej więcej wyrównane i odporne na wahania koniunktury. A na to trzeba polityki przemysłowej w ramach Unii. Nie może być tak, że najbardziej docho­dowy technologiczny przemysł skupia się w kilku krajach. Innym trzeba też dać szansę, nie mogą być na przykład Grecy czy Hiszpanie skazani (prawie) wyłącznie na bardzo wrażliwy na ko­niunkturę przemysł turystyczny.

Ale w gospodarce łatwo napsuć, natomiast trudno odbudować, bo to wymaga gigantycznych środków i rozsądnej polityki przemysłowej. Czy Unia odbuduje Polsce utracone stocznie, przemysł samochodowy, narzędziowy, elektroniczny zmarnowany przez Simensa i innych?

Czy ktoś jeszcze pamięta, że Pol­ska produkowała znakomite pianina i fortepiany? Nie, nikt nam nie po może, żadna Unia nigdy nie będzie zainteresowana odbudową polskiego przemysłu zmarnowanego przez oddawanie przedsiębiorstw w ra­mach polityki prywatyzacyjnej nie­rzadko osobom niekompetentnym. Nikt nam nie pomoże z powodu oczywistej dla krajów wiodących polityki „koszenia” konkurencji. Nie ma co się łudzić, żadne przy­siadanie się do wspólnego stołu nic nie da, a jak dowodzi doświadczenie, polityka spójności zawsze będzie tworzeniem iluzji.

Po drugie, zasadniczo błędna jest sama koncepcja wymuszania rów­nowagi fiskalnej – to zasadniczo kompromituje unijnych przywód­ców. Deficyt i dług podmiotów gos­podarczych co do zasady są natu­ralnym i niezbędnym elementem każdej gospodarki rynkowej, bo ją stabilizują. Ale deficyt i dług budżetu państwa, wbrew powszechnemu po­glądowi laików ekonomicznych, mają szczególne znaczenie – za­równo dla gospodarki, jak i dla po­datników. Jest bowiem lepiej, jeśli państwo swoje wydatki częściowo finansuje, pożyczając nadwyżki nie­wykorzystanych oszczędności. Jest to dla gospodarki korzystne przede wszystkim w kryzysie, gdy rośnie skłonność do oszczędzania, a spada do inwestowania, w rezultacie czego rosną środki zamrożone w systemie finansowym – państwo, oferując rynkowi finansowemu swoje obli­gacje, „zawraca” do gospodarki nie­czynne pieniądze i zapobiega po­głębianiu się kryzysu.

Z drugiej strony dla obywateli – podatników jest lepiej, jeśli państwo swoje wydatki finansuje częściowo pożyczkami, bo dzięki temu mniej­sze jest obciążenie podatkowe, a obywatele mają solidne papiery skarbowe, będące dobrą lokatą na dalszą przyszłość.

Oczywiście warunkiem sensow­ności finansowania wydatków dłu­giem jest niskie oprocentowanie finansowym – państwo, oferując rynkowi finansowemu swoje obli­gacje, „zawraca” do gospodarki nie­czynne pieniądze i zapobiega po­głębianiu się kryzysu.

Z drugiej strony dla obywateli – podatników jest lepiej, jeśli państwo swoje wydatki finansuje częściowo pożyczkami, bo dzięki temu mniej­sze jest obciążenie podatkowe, a obywatele mają solidne papiery skarbowe, będące dobrą lokatą na dalszą przyszłość.

                 Oczywiście warunkiem sensow­ności finansowania wydatków dłu­giem jest niskie oprocentowanie obligacji, bo powinny być one al­ternatywą dla bezczynności pienią­dza w sytuacji braku popytu na kre­dyt, a nie konkurować z kredytem. Faktycznie oprocentowanie naszych obligacji jest mocno zawyżone, co usprawiedliwia się ocenami firm ratingowych – gdy jednak słyszymy, że „polskie obligacje sprzedają się jak świeże bułeczki”, to mamy wąt­pliwości, czy ich korzystne dla in­westorów oprocentowanie nie wy­nika raczej z gorliwej chęci pójścia na rękę zachodnim inwestorom- dać im dobrze zarobić. Dlaczego dzieje się to naszym kosztem?

Granice deficytu

Wielkość deficytu ma oczywiście swoją granicę, która nie jest jednak ściśle określona, zależy od sytuacji gospodarczej. W Irlandii w latach 2009 i 2010 wyniósł 14,2 proc. i 31,3 proc., w 2011 ponad 10 proc., a w Niemczech kolejno 3,2 proc., 4,8 proc. i 3,7 proc., w Austrii 4,1 proc., 4,4 proc. i 3,4 proc., a we Francji 7,6 proc., 7,1 proc. i 5,7 pro­cent. Te deficyty są oczywiście skut­kiem kryzysu, a nie jego przyczyną.

Pakt fiskalny nakłada na państwa członkowskie wymóg deficytu 0,5 proc. PKB, co jest praktycznie równowagą budżetową. Co prawda mówi się, że ten wymóg jest dla tzw. deficytu strukturalnego, ale jest to fikcja.

                 Teoretycznie deficyt strukturalny jest to wartość hipotetyczna nadwyżki wydatków nad dochodami, jaka by powstała wtedy, gdyby były one rea­lizowane przy pełnym wykorzystaniu zdolności wytwórczych gospodarki. Ale tej wartości nie da się obiek­tywnie określić, natomiast nieuchron­ne będzie dążenie naszych polityków do gorliwego wykazania się pilnością- i to nie pozostawia złudzeń: zrobią wszystko, zarżną gospodarkę, do­prowadzą do upadku połowy sektora publicznego, skażą setki tysięcy ludzi na nędzę, byle tylko wykazać się usłużnym wypełnieniem tego non­sensownego przepisu.

Konsekwencje przyjęcia euro

Druga kluczowa kwestia to wejście do strefy euro – problem obrosły tysiącami mitów iluzji i naiwnych złudzeń. Po pierwsze, zapomina się, że wejście do strefy euro oznacza, iż przy obecnym kursie wymiany nasza pozycja jako uczestników tej t zbiorowości narodów będzie bardzo słaba. Problem polega na tym, że jesteśmy jednym z najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej – właśnie w wyniku błędnej, nieprofesjonalnie opracowanej i przygotowanej trans­formacji i rabunkowej pseudoprywatyzacji. Średnia polska płaca, obecnie 3600 zł, to w przeliczeniu na euro według kursu 4,10 tylko 880 euro. To płaca bardzo niska według standardów Unii Europej­skiej. A trzeba pamiętać, że ponad 60 proc. pracowników otrzymuje wynagrodzenie poniżej średniej i tzw. dominanta zarobków stanowi 60-65 proc. średniej, czyli 2160 zł -nieco ponad 500 euro. A spo­dziewane emerytury z kapitałowego systemu emerytalnego będą stanowić 30 proc. uzyskiwanej płacy, w pory­wach może 50 proc. – jeśli w ogóle będą jakieś emerytury, bo przecież miliony ludzi zatrudnionych jest na umowach śmieciowych. To ustawia polskich pracowników i emerytów w pozycji nędzarzy Europy. Efektem będzie exodus tysięcy ludzi za Chle­bem, zwłaszcza młodych. Czy kraj, który utracił znaczną część swojego majątku produkcyjnego, a jego mieszkańcy, zwłaszcza młodzi, utra­cili wiarę we własną ojczyznę, ma szansę zająć dobre miejsce pasażera w tym rzekomo odjeżdżającym po­ciągu unii walutowej? Zaciskanie pasa polegające na tym, że społe­czeństwo skazuje się na trwałą biedę, to nie jest droga do rozwoju.

Owszem, drogą do rozwoju może być zaciskanie pasa po to, by zwięk­szyć własne oszczędności i z tych oszczędności finansować inwestycje powiększające majątek, który w przyszłości da realny dochód -wzrost produkcji i eksportu przy zatrzymywaniu zysków w kraju. Ale z tego wynika wniosek, że trzeba dać ludziom zarobić i skłonić ich do oszczędzania tego, co zarabiają, a nie skazywać na nędzne zarobki.

Niedowartościowany kurs walutowy

Ale kluczowe znaczenie ma ewen­tualny wpływ przejścia na euro dla koniunktury gospodarczej. Trzeba zwrócić uwagę na to, jakie znaczenie ma kurs walutowy dla znacznej części przedsiębiorców – eksporterów dóbr i usług. 4,1 zł za euro i 3,1 zł z; dolara to kurs w miarę korzystny ale jest to kurs słabego złotego. Kurs: według parytetu siły nabywczej, czyli realnej wartości pieniądza wynikającej z relacji cen dóbr i usług, wskazuje, że złoty powinien być sporo moc­niejszy. Faktycznie złoty według ceny rynkowej jest niedowartościowany

                 blisko 38 proc. (dla porównania chiński juan o 42 proc., czyli podob­nie) w stosunku do realnego kursu wynikającego z relacji cen (nazywa się to „parytetem siły nabywczej”).

                 ta rynkowa słabość waluty jest po­tężnym handicapem dla gospodarki.

A jednocześnie euro jest nadwartościowe względem dolara o blisko 5 proc., zatem przejście od waluty niedowartościowanej do nadwartościowej będzie ruiną dla relacji ze strefą dolarową, pomimo bardzo niskich kosztów pracy, i uderzy w eksporterów jak fala tsu­nami – i to dlatego polscy przed­siębiorcy powinni być wobec wejścia do strefy euro bardzo sceptyczni. To oczywiście konsekwencja relacji cenowych: ceny w Polsce są jednak w sumie niższe niż w krajach Za­chodu. Relacja polskich cen do amerykańskich to 63 proc., podczas gdy do unijnych średnio 104 pro­cent. Dla niektórych krajów strefy euro sto kilkanaście do ponad 130 procent. Na Słowacji analogiczny indeks cen wynosił 77 proc., to oznacza ceny o ponad 20 proc. wyższe niż w Polsce.

Wejście do strefy euro spowoduje zatem silną tendencję do wzrostu cen, a wymiana naszych wynagro­dzeń według kursu rynkowego przy tej tendencji do wzrostu cen uczyni Polaków unijnymi nędzarzami.

Warto sobie przypomnieć, że Polska już kiedyś była członkiem trzech unii walutowych: rubla, pruskiej marki i austriackiej korony, a przedstawiciele polskich elit zasiadali do stołu z carami, cesarzem austriackim i za­pewne z królem pruskim i wielkim (dla Prus) kanclerzem Bismarckiem. Polskie ziemie trawiła zaś gospodarcza niemoc, powstające gdzieniegdzie „ziemie obiecane” były wyspami na morzu biedy, zacofania i kulturowej słabości. W historii tak raczej nie by­wało, żeby jakieś imperium dbało o swoje peryferia zamieszkałe przez ludność innej narodowości, a warto sobie zdawać sprawę z tego, że Unia jest oparta na czterech swobodach: przypływu dóbr, usług, kapitału i pra­cy. .. przepływu, ale nie produkcji.

Politycy muszą zrozumieć, że gos­podarka dla prawidłowego i stabil­nego rozwoju potrzebuje dwóch swego rodzaju „amortyzatorów” dających szansę na stabilne doga­nianie krajów bogatszych: własnej polityki budżetowej dopuszczającej deficyt budżetowy oraz własnej wa­luty harmonizującej relacje gospo­darcze kraju z resztą świata. I po­trzebuje mądrej własnej polityki przemysłowej, dającej szansę na odbudowę potencjału gospodarcze­go – bo jak sami o siebie nie zadba­my, to nikt inny pomyślności naszej Ojczyźnie nie zapewni. •

Autor jest postem PiS, profesorem Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.

                 .