Z literaturą na TY cz. IX

   BEATA OBERTYŃSKA CZ. VIII

 

Aleksander Szumański

 

Barże śmierci

 

Nasza malutka izba chorych od razu zapełnia się tak szczelnie, że zostaje tylko wąskie przejście środkiem od drzwi z dworu do naszego ambulatorium. Prycza jest tu tylko jedna i na tej pryczy kładziemy w poprzek kilkoro chorych dzieci. Doktor wydębił ze składu parę ryżowych mat i polecił nimi zasłać kajutkę. Maty te są jedynym posłaniem leżących tu pokotem na podłodze ludzi. Izba chorych jest również poczekalnią. Od wczesnego rana do późnej nocy tymi wprost z dworu wiodącymi do niej drzwiami napływają tłumy potrzebujących pomocy i ratunku ludzi.

Czekają stojąc w ciasnym ogonku, tuż przed tymi, którzy leżą na ziemi. Przeważnie matki z dziećmi. Doktor ordynuje w naszym maleńkim ambulatorium odgrodzonym od izby moim prześcieradłem. Bada chorych na czymś w rodzaju pryczy, którą tu kazał wstawić by mieć na czym w dzień położyć i opatrywać ludzi, a w nocy spać. Pierwszy raz mam sposobność z tak bliska przypatrzeć się całej tej rozdzierającej nędzy ludzkiej.

Po prostu w gardle dławi. Te owrzodzone, białe jak wosk, nie mające siły nawet jęczeć dzieci, których wychudłe ciała wyłaniają się z przesiąkniętych ropą, zawszonych łachmanów, ta materia lejąca się z uszu i ran, te rwane ostrożne oddechy, rozdymające szkielety klatek piersiowych, te pełne zepsutych zębów, szeroko rozdziawione usta, pokazujące nalotami anginy wybielone gardła o rozpuchłych gruczołach – wreszcie świadomość, że tylko nieliczna garstka tych ginących piskląt będzie mogła być zatrzymana na izbie chorych, a że reszta musi wrócić pod mokry brezent na dno luku – to było coś, od czego samemu można się było rozchorować.

Lekarstw mamy tyle, co nic. Wprawdzie doktor ma jakieś własne zapasy, narzędzia i zastrzyki, ale to kropla w morzu. Na dobrą sprawę wszystko prawie co tu jedzie z nami – zwłaszcza dzieci – w normalnych warunkach byłoby już dawno w szpitalu. Cała barża choruje na roztrój żołądka. Cała barża kaszle i gorączkuje, cała barża cierpi na zjadliwe owrzodzenia. Każde najmniejsze zadraśnięcie rozpucha, ropi i nie chce się goić. Gdyby tak policzyć wszystkie brudne, zesztywniałe bandaże, które przyszło rozwijać j nawijać z powrotem – nowych jest tak mało, że nie możemy przy opatrunkach zawsze dawać czystych – zebrałby się może kilometr dziennie. Co dzień wieczór obie wylewamy z Heleną do Amu – Darii kubeł pełen cuchnących wat i gazy. Aż trudno wierzyć, ile się tego dziennie nazbiera. Doktor nic, tylko przecina i przecina wrzody i ropienie, oczyszcza wyżarte kanały, wycina strzępy wygniłej skóry, a Łopatko nic tylko bandażuje i bandażuje te biedne piszczele, szyje, palce i głowy.

Ów brak opału i ognia nie był niestety szczytem wszystkich dopustów tego upiornego transportu. Zaczynają się deszcze. Drobne, przemieszane z tumanem, wędrujące razem z rzeką mgły. Rzeka znika w mętnym oparze i widać już tylko jej żelaziste, kotłujące się wściekle tuż pod nami, piany. Brezenty, obciążone zbierającą się w ich zagłębiach wodą rwą sznury i razem z jeziorem i z jeziorami zebranej w nich wody obsuwają się ludziom na głowy. Wydźwignięcie na górę i umocowanie na nowo takiej olbrzymiej, ciężkiej płachty jest robotą na pół dnia. W dodatku nie obeszło się bez tego, by sparciała i łatana nie popękała przy tym w kilku nowych miejscach. Ze szpar tych cieknie więc teraz stale spływająca po brezencie deszczówka. Ludzie żyją jak pod tuszem, przemokli, nie mający ani gdzie, ani przy czym szmat wysuszyć.

W izbie chorych ścisk coraz większy. Czekający w kolejce na badania mdleją czasem, waląc się na tamtych, na podłodze. Dzieci płaczą dzień i noc, chorzy jęczą w gorączce i kaszlą. Powietrze tu straszne, mimo, że przeciąg dmący spod drzwi wymiata smród razem z ciepłem. Mamy tu tylko poważnie chorych, takich, którzy muszą załatwiać się w izbie. Jedno dziecko ma koklusz i wymiotuje na inne, leżące z anginą obok.

W Bucharze jesteśmy nazajutrz. Jesteśmy – to znaczy stoimy na szynach daleko za dworcem, przetoczeni na jakiś ślepy tor. Nikt nie ma pojęcia, co dalej? Chorzy ostatkiem sił wypatrują, czy przyjdzie, kto po nich, czy się kto nimi zajmie, proszą, płaczą, chcą do szpitala.

Ktoś poszedł szukać naszej placówki, bo jest tu pono taka. Po paru godzinach dostajemy, nie wiem przez kogo wydębiony, chleb. Pierwszy po trzech dniach. Zdaje się, że nocujemy w wagonie. Nie pamiętam dokładnie… Wiem tylko, że mnie budzi czyjś znajomy głos, pytający mnie na oślep w głąb zapchanego wagonu. – Dozia – patrzcie ludzie! Dozia! Nie widziałam jej od Brygidek! Przywieźli ją tu innym transportem, aż z Kołymy. Dosłownie! Była w obozach pracy na tamtym krańcu Azji, naprzeciw Kamczatki. Przyjechała już tydzień temu. Dowiedziała się o nowym transporcie i przyszła na chybił trafił pytać o znajomych.

Znalazłszy mnie stoi oto na nasypie w swoim aksamitnym kapturku i zniszczonych karakułach, namawiając mnie na wypad do miasta. Idzie właśnie do naszej placówki. Zna osobiście Delegata. Polecił się jej zgłosić. Może dostanie zajęcie. To dobrze się składa. Będzie można powiedzieć mu o konieczności przysłania noszy, czy sanitarki, a w każdym razie lekarza. W ogóle wymóc na kimś zajęcie się tymi niedobitkami barż śmierci…

Buchary prawie z tej włóczęgi nie pamiętam. Jasnokawowa glinka pod nogami, jakiś strumyk, czy rzeczułka, wijąca się kręto pod wymulonym nasypem, gromady pstro odzianych, wianuszkiem w kurzu przycupniętych dzieci i pochyłe nad wodą drzewka. Delegata spotkałyśmy przypadkiem na małym placyku z gipsowym Leninem. Obiecuje przysłać natychmiast lekarza i żywność. Nie powiadomiono go wcale o tym nowym, wczoraj jeszcze przybyłym transporcie! Zapytany o nasze dalsze losy odpowiada, że musimy być rozesłane po kołchozach do pracy.

Na razie wojsko przyjmuje tylko mężczyzn. Po południu każą nam istotnie opuścić wagony i przenieść się na pożółkłą, wydeptaną łączkę koło dworca. Tu bowiem odbywa się taki sam targ niewolnikami, jak ten, który znam z Hadżlii. Tyle, że znikły już czarne słoneczniki czap, znikły arby o rysujących się na tle nieba kołach. Są za to wielbłądy. Całe karawany płowych, wzgardliwych wielbłądów. Ludzie odziani kolorowo, ale inaczej niż Karakałpaki. Noszą długie, wolne, lekko podwatowane szarafany- dżouma się to nazywa – i krągłe, nieduże, futrem obrzeżone, podobne do podpieniek czapki. Twarze łagodniejsze od tamtych. Nie ma już skośnych oczu, ani wystających kości policzkowych. Przeważnie Uzbeki i Tadżyki. Gdyby nie strój i złotawa cera, ani byś poznał, że to azjaci. Ludzie ci tylko nie umieją stać. Póki chodzą wszystko w porządku. Ale zatrzymawszy się na moment choćby, spadają natychmiast z wysoka w niski przysiad, zupełnie jakby zawiasy ich kolan w bezruchu same się tak załamywały. Dziwnie nietwarzowa pozycja! Trwać w niej umieją godzinami, siedzeniem wcale nie tykając ziemi, oba stulone łokcie wetknąwszy między szeroko rozstawione kolana. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy to samo. Arby ich też mają po dwa tylko koła, ale nie tak już olbrzymie, jak tamte pod Nukusem.

Długim, kołyszącym się szeregiem związane ze sobą wielbłądy suną jeden za drugim przez ulice Buchary. Prócz nas trzech jedzie też wielu mężczyzn, po dwóch na jednym siodle. Winszuję! Dojedzie z nich chyba marmolada! Wszystko to ma na sobie łagierne jeszcze fufajki i kłapciate czapy z uchami. Zalepione błotem łupy czegoś, co zastępuje im buty kołaczą się desperacko na tle mszystych, kawowych, sprężyście pochlapujących wielbłądzich boków. Tu i tam podskakuje jakiś worek, tu i tam pobrzękuje czyjś zasmolony kociołek. Nie! Choć jedziemy na wielbłądach,, nie jesteśmy na pewno podobni do orszaku Trzech Króli! Może jeszcze ja w moim białym turbanie z ręcznika, cała okręcona kocem, mam w sylwetce pewne motywy wschodnie. Widzę to zresztą sama, we własnym, nadmiernie wydłużonym cieniu. Mam w tej chwili strasznie długie, cztery, obco pętające się wielbłądzie nogi i małą, gładką od turbanu, głowę. Każdy z Trzech Mędrców mógł rzucać podobny cień na piasek.

Nie mamy pojęcia dokąd nas wiozą, ale już dawno wyzbyłyśmy się zuchwałego mniemania, że człowiekowi przysługuje prawo stanowienia o własnym losie. Ot – nie spaść teraz z kulbaki, nie pogubić worków, dobrze zagarnąć się kocem i z dobrą wolą wyłapywać oczyma okruchy dawnego piękna Buchary, którego mimo wszystko nie zdołano tu wytępić doszczętnie…

Aleksander Szumański                                                               c.d.n.

następny odcinek – „Głód w Stalininie” …w Stalininie chleb zniknął bez śladu… przeżyła