Z literaturą na TY..cz. III

BEATA OBERTYŃSKA CZ. III

 

ALEKSANDER SZUMAŃSKI

 

STAROBIELSK

 

ŚMIERĆ DOMU

 

Odbyło się to całkiem po cichu,

W mętnym zmroku jesiennej szarugi,

Od samych piwnic do strychu

Od jednego węgła po drugi,

Od załomu ściany do załomu

Zabitego, złupionego domu…

Nikt nie widział, nie słyszał, nie przeczuł

Któż by zresztą tym głowę zaprószał?

Że się w mętny, zapłakany ten wieczór

Wynosiła z domu jego dusza.

Ocalała jakoś do ostatka,

Nikt jej w worki przy rabunku nie natkał,

Nikt jej w szafach czy kufrach nie szukał,

Nikt siekierą zamków nie łupał,

Ram nie łamał jak starym obrazom,

Z lustrem nie zbił – nie wywlókł na gazon,

Drapieżnymi nie skalał jej dłońmi,

Nikt po prostu nie pomyślał o niej.

Najcenniejsza, a nie rozpoznana,

Nieuchwytna, niepotrzebna nikomu

Przyzostała niczyja i sama

W czarnej głębi zabitego domu.

Kto się wmyśli w martwotę i w ciszę,

Którą wtedy dookoła ma się?

Gdzież się okno wyrwane kołysze,

Jak złamane skrzydło na zawiasie,

Przeciąg zdartą firanką odwiewa,

Oślepione, połupane, puste,

W mrok się gapią czarne ramy luster,

Kwadratami tafli których nie ma.

Kto zrozumie co czuje zwierciadło,

Gdy mu z piersi świat odbicia wykradną?

Czarnej paszczy znajomym wykrojem,

Głąb kominka w mrok bezgłośnie krzyczy,

Obok zewłok starego fotela,

Trzew wyprutych puszystość wybiela.

Gdzieś drzwi trzasły, chłód nadął pokoje,

Zbita szyba posypała się z piętra,

Z kąta w kąt i z powrotem,

Dusza domu chodzi i pamięta.

Tutaj książki zza szyb się bibliotek

Wygarbiły szeregami grzbietów,

Teraz stos ich tli jeszcze na dworze.

Tapet chłodnym, rozległym deseniom.

Przypatruje się tępo i niemo,

Rozpoznaje po świeżych kolorach,

Co gdzie jeszcze wisiało do wczoraj

Pustych haków czerni się zdumiewa,

Jeszcze nie wie, jeszcze pojąć nie może,

Jeszcze szuka, ścian się jeszcze dotyka,

Drogę dłońmi przed sobą obiema

Wymacuje jak ślepiec bez mała

I na pustkę się wszędzie natyka.

Już to tylko tu jest, czego nie ma.

Ona jedna, ostatnia została.

Gdzie są ci, którzy sercem ją grzali?

Którzy z własnych dusz pić jej dawali,

Myślą się z nią dzielili jak z siostrą?

Gdzie są sprzęty, do których się ciepła,

Od lat swojska tuliła i lepła?

Wszystko w jednym skończyło się wstrząsie,

Wszystko życie na kopytach rozniosło,

Jeszcze resztki na gazonie tlą się.

Z krzywd najcięższa, kamienna, żelazna,

Dokonała się tutaj w jej oczach śmierć gniazda.

W mętnym zmroku jesiennej szarugi,

Od jednego rogu po drugi,

Od pierwszego węgla po czwarty,

Z drzwi bezbronnie na oścież otwartych,

Z czarnej głębi złupionego wnętrza,

Najcenniejsza dotąd najświętsza,

Niepotrzebna już dzisiaj nikomu,

Wynosiła się precz dusza domu.

Jak dym z drzwi się wejściowych wywlokła,

Jak firanka wywiała się z okna,

Zdartym pasem tapety na ścianie,

Pogładziła dom na pożegnanie,

I w park poszła miarą nieuchwytną,

Między drzewa które jutro wytną.

                                 Beata Obertyńska

Czekanie jest jednym z podstawowych praw więźnia. Czy w celi, czy w transporcie, gdziekolwiek go rzucą – czeka. Czeka najczęściej stojąc albo siedząc na własnym stołku. Godzinami. Nikt mu nigdy nie powie na co czeka, ani jak długo czekanie to potrwa. Jest to jakiś chroniczny, nieuleczalny jego stan, pozornie nieszkodliwy, a przecie męczący nad wyraz.

Czekamy więc na stacji. Noc jest daleka, ciemna. Wiatr dmie zza węgła i druty jęczą nad głowami. Ale zimno nie jest. Czuje się już w powietrzu smak kwietnia. Czeka nas kilkanaście. Wszystkie te które ruszono razem z Chersonia. Ktoś mówi, że pewnie czekamy na woron. Może być. Równie dobrze jednak mogą nas tu nas tu tak potrzymać parę godzin, czy do rana choćby, a potem pognać piechotą.

Wiemy, ze Starobielsk nie jest już w ścisłym tego słowa znaczeniu tiurmą, tylko zamkniętym łagrem i że mieści się na obszarze dawnego klasztoru prawosławnego monaszek. W rozległej ciemności jawią się wreszcie niskie, białe rogi macających reflektorów. Zatem jadą po nas. Nie pójdziemy piechotą. Oczywiście Hinda zachwyca się świetna organizacją. Lora jest duża rozklekotana. Włazimy na nią skwapliwie, gotowe nawet dla świętego spokoju przyznać Hindzie rację.

Jedziemy – od niepamiętnych czasów pierwszy raz – nie w zamkniętej budzie, czy wagonie, tylko otwartym autem. Noc jest wiosenna i powietrze jest wiosenne, ale obce w smaku i zapachu. Mijamy jakieś martwe, trwożnie obok drogi przycupnięte domki…

…Wreszcie baniasta cerkiew na wzgórzu. Gościniec wije się tak, że raz mamy ją z lewej, raz z prawej strony. Czasem znika na długie chwile Za każdym tylko wynurzaniem się jest większa i większa. Rośnie, garbi się, rozbija się na mniejsze kłębki bań. Teraz widać już okrągło wybałuszone okna. Czarne oczywiście. W miarę jak podjeżdżamy cerkiew olbrzymieje, aż staje nad nami ogromna cienista i martwa.

Starobielski łagier to zatrzęsienie domków i domeczków rozsypanych w sadzie. Dno sadu jarzy się elektrycznymi gruszkami które rosną na niskich słupkach. Dziwne wrażenie robi ten od spodu podświecony sad o bielejących koślawych pniach. Jakieś opaczne wiosenne „zaduszki”. Po formalnościach, tych samych co zawsze, puszczają nas do pustej kancelarii, gdzie mamy czekać do rana. Śpimy, a raczej męczymy się na naszych wieszczach. Rano widzę, że mysz wygryzła mi dziurę w worku na chleb. Zły znak! Myszy głodne, więc pewnie ludzie też. Istotnie. Głód był zasadniczą cechą naszego pobytu w Starobielsku. Ze wszystkich dotychczasowych postojów tu dawał się nam najdotkliwiej we znaki.

Cela do której – po dwunastu dniach kolejnego przepędzania nas po różnych „blokach” – puszczają nas nareszcie jest duża i robi wrażenie podzielonego tylko przepierzeniami na trzy części klasztornego refektarza. Może trochę na refektarz za niska, ale czymś takim musiała być za dawnych czasów. Dziś jest tu ciasno i ciemnawo od „dwupiętrowych” nar biegnących wzdłuż ścian i okien.

… Kiedy tak stoję bezradnie szukając oczyma jakiejś znajomej twarzy, jakiegoś życzliwego spojrzenia, czuję, że mnie ktoś od tyłu trąca w ramię. Oglądam się i widzę na górnym piętrze nar – ruchem owych chimerek z paryskiego Notre-Dame oparte o brzeg kojki łokciami – dwie młode, nieznajome mi osoby. Niech pani do nas przyjdzie. U nas jest miejsce – mówi jedna z nich, o żbiczym, jak mech zielonym spojrzeniu, podczas gdy druga nie mówi nic, tylko patrzy na mnie z wyżyn swojej kojki błękitnymi oczyma. – Prędko! Niech pani włazi na górę, żeby kto inny nie zajął. My chcemy mieć tutaj panią – przynagla energicznie pierwsza i ciągnie już moje worki. – To bardzo dobra kojka. Blisko okna, jasna i nie ma u nas wszy…

Jestem im niezmiernie wdzięczna za okazaną gościnność , ale jeszcze się waham. Chciałabym mieć bliżej małą Władzię. Cóż kiedy i ona jedno tylko miejsce zdobyła i to w drugim kącie celi na parterze pod oknem. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak przyjąć gościnę tych obcych, uprzejmych pań.

Bardzo mi śmiesznie tak dziś o nich pisać! Trudno mi uwierzyć po prostu, że był w moim życiu kiedykolwiek okres, gdy Helena z Marysią były mi obce i nieznajome! Zabawne, jak to człowiek niczego naprzód nie odczuje i nie przewidzi… Nie wiedziałam, że włażąc wtedy na tę kojkę wspinam się naprzeciw mocnej, oddanej , prawdziwej przyjaźni, którą miałyśmy znaleźć wszystkie trzy na tym wspólnym więziennym sienniku w Starobielsku…

Jak we wszystkich sowieckich więzieniach, mieszanina tu, jak w dolinie Jozafata. W trzech połączonych ze sobą celach siedzi nas chyba ze dwieście! I kogo tu nie ma? Polki, Rosjanki, Rumunki, Węgierki, Ukrainki z Polski i te z Zakarpacia, Żydówki – wszystko! Wszystko też gada równocześnie, wszystko się kłóci, śpiewa, a jak dobrze pójdzie – bije i wyzywa od ostatnich. Taka jest zwłaszcza pierwsza kamera, gdzie z kilkoma wyjątkami zgrupował się najgorszy, najwrzaskliwszy element. Celę środkową, najmniejszą, zajęły Żydówki. Na pryczach dmą się piernaty złapanych na granicy bogatych uchodźczyń z Węgier, Rumunii, Austrii, obok takich samych jak Szwarc zawiedzionych, ubogich wyłapanych przez Sowiety na granicy stworzeń, które się spodziewały znaleźć tu schronienie. No i można powiedzieć, że je znalazły! W tej tę celi między „rudą panterą”, a durną Salcią, rozłożyła się nasza ideowa Hinda i jest zachwycona intelektualnym poziomem celi. Trzecią, ostatnią kamerę, a zwłaszcza jej górne piętra zajęły przeważnie Polki.

…Późnym wieczorem w niedzielę, w połowie czerwca, staje w drzwiach celi naczelnica, dziwnie jakoś zdenerwowana i zaśpieszona i pada niespodzianie: „Dawaj wsie z wieszczami”. Co dzieje się w celi po takich słowach – trudno sobie wprost wyobrazić! Urwanie głowy! Kij w mrowisku! Muchy w ukropie! Pośpiech, zdenerwowanie, płacz, szukanie rzeczy, zrywanie ze sznurów suszącej się bielizny, pakowanie worków, przypuszczenia, domysły. Dokąd? Po co? Dlaczego? Czy wszystkie razem, czy znowu nas porozdzielają? Zaśpieszone latamy po celach w pogoni za pożyczonymi drutami, nożyczkami, igłą. Nary kłębią się od trącających się w tej ciasnocie kobiet – a naczalnica stoi w tym oszalałym mrowisku i krzyczy , i pogania, i popędza. Wreszcie nary chłodne nagle i chude po zniknięciu worków i sznury, ogołocone z rzeczy – zostają same, a stłoczony, zakalec kobiet, tłumoków, worków i powiązanych sznurkami walizek przegniata się ku wejściu…

Aleksander Szumański                                                                                                           cdn.

Ciąg dalszy w Starobielsku