Powodzie w Polsce-dlaczego? cz. I

Anatomia ekonomiczna narodowych klęsk powodziowych

dr Ryszard Ślązak

mgr inż. Jacek Pytkowski

 

Po wielkiej powodzi w 1997 roku ruszyły „wielkie” programy odbudowy kraju. Działania ratownicze i usuwanie skutków tamtej powodzi w 1997 roku kosztowało nas wszystkich ponad 12 mld złotych. Wydawało się, iż wszyscy, głównie rządzący, wzięli sobie do serca to, co już w XVI wieku pisał Jan Kochanowski: Cieszy mię ten rym: Polak mądry po szkodzie. W maju i czerwcu 2010 roku przyszły jednak kolejne wielkie powodzie, które jak się wstępnie szacuje, będą nas kosztowały więcej bo ponad 20 mld złotych. Niepoliczalny jest jednak ogrom ludzkich nieszczęść. Utrata całego dobytku, nierzadko dorobku kilku pokoleń, utrata dachu nad głową, miejsc pracy, bytu setek tysięcy rodzin.

W szczególnie dramatycznej sytuacji są ci, którzy nie zdążyli jeszcze spłacić kredytów zaciągniętych na odbudowę po powodzi w roku 1997, czy mniejszej z 2001 roku, a dziś znowu wszystko stracili. Wyszły także na jaw tragiczne losy zapomnianych przez władze ofiar powodzi z 1997 roku, które po dziś dzień, od 13 lat koczują w drewniano-tekturowych kontenerach mających służyć im (według zapewnień ówczesnych władz) jedynie tymczasowo, przez kilka miesięcy. Szybko zostali zapomniani choć był pełnomocnik Rządu do spraw usuwania skutków powodziowych z roku 1997 i 2001. Powódź minęła rząd jakby umył ręce, zmieniały się partie rządzące składy rządowe, a problem całkowicie nie został rozwiązany, bo w dużej części został przerzucony na gminy, samorządy i na samopomoc lokalną zubożałej ludności poszkodowanej i nie poszkodowanej. Ludności głównie rolniczej o niskich dochodach rocznych, z silną migracją młodzieży do ośrodków miejskich i o silnej emigracji tułaczo-zarobkowej, gdyż utrzymanie ludności rolniczej pogarsza się ze względów ekonomicznych, nie mogących sprzedać swoich produktów rolnych, których ceny są tak niskie że nie zwracają kosztu nakładu własnej pracy nie mówiąc o pracy najemnej, a ich gminy mają niskie dochody, nie mogąc realizować wielu niezbędnych zadań lokalnych.

Nawet w takich warunkach egzystencjonalnych tej części społeczeństwa, władze nie chcą umorzyć rolnikom i ludności małomiasteczkowej resztek kredytowych i to tym którzy w roku 1990 i 1991 pobrali pożyczki/kredyty z Funduszu Restrukturyzacji Rolnictwa, a nie mogą tych resztek spłacić z różnych względów ponieważ popadli w nędzę czy biedę, choć dotychczas ci dłużnicy spłacili w tytułach odsetkowo-kosztowych nawet pięciokrotność uzyskanego kapitału pożyczkowego, Kwota tych resztówek kapitału w raz z odsetkami wynosi zaledwie 15 mln złotych, w uzasadnieniu odmowy zawsze słychać wyjaśnienie, że budżet nie ma środków aby te zobowiązania biedocie umorzyć, choć ma obfite środki budżetowe na różnego rodzaju zatajane subwencje dla firm zagranicznych czy na zbędne wydatki na ekspertyzy prywatyzacyjne dla firm zagranicznych, jakby nie było krajowych firm czy krajowych ekspertów. Może teraz ulegnie to wreszcie zmianie.

Po sześciu latach od chwili wstąpienia do Unii Europejskiej w dalszym ciągu nie wprowadzono w Polsce szeregu przepisów wynikających z prawa unijnego. W szczególności dotyczy to dyrektywy nr 2007/60/WE w sprawie oceny ryzyka powodziowego i zarządzania nim, zwanej „dyrektywą powodziową”, której postanowienia powinny zostać wprowadzone do prawa polskiego do dnia 26 listopada 2009 roku. Termin ten jednak już upłynął, a prace ustawodawcze tkwiły w miejscu wskutek wzajemnie sprzecznych ze sobą interesów różnych resortów opiniujących projekty zmian ustaw, koniecznych do wdrożenia tej dyrektywy. Celem dyrektywy powodziowej jest zmniejszenie ryzyka wystąpienia powodzi, oraz zmniejszenie zagrożeń i strat powodowanych powodziami dla życia i zdrowia ludzi, środowiska, gospodarki i dziedzictwa kulturowego. Aby tego dokonać, władze państw członkowskich UE zobowiązane są w odpowiedni sposób „zarządzać ryzykiem” występowania powodzi. Mają tego dokonać w trzech etapach:

Do grudnia 2011 roku należy opracować wstępną ocenę ryzyka powodziowego dla danego kraju i wskazać te obszary, dla których istnieje „znaczące” ryzyko wystąpienia powodzi.

Do grudnia 2013 roku należy sporządzić w każdym państwie członkowskim mapy zagrożenia powodziowego i mapy ryzyka powodziowego.

Do grudnia 2015 roku, na podstawie tych map i ocen państwa członkowskie muszą sporządzić odpowiednie „plany zarządzania ryzykiem powodziowym”, obejmujące m.in. działania na rzecz zapobiegania oraz ochronę przed powodzią.

Do wykonania tych dyrektyw czasu pozostało niewiele, a wciąż nie wykonano w Polsce najważniejszej i podstawowej rzeczy: numerycznych modeli terenu – trójwymiarowych map ukształtowania terenu na tyle dokładnych, aby na ich podstawie móc analizować głębokość i zasięg rozlewu ewentualnych powodzi. Bez takich numerycznych modeli terenu nie można opracować wymaganych dyrektywą map zagrożenia i ryzyka powodziowego. Z kolei bez takich map samorządy nie mogą uchwalić racjonalnych planów zagospodarowania przestrzennego (m.in. dla wyłączenia ryzykownych obszarów spod budownictwa mieszkalnego), nie można opracować sensownych planów ewakuacji ludności, firmy ubezpieczeniowe nie mogą wyliczyć rozsądnych składek ubezpieczeniowych.

Koszt przygotowania wszystkich dokumentów planistycznych wymaganych dyrektywą powodziową oszacowano na ok. 500 mln. zł w rozłożeniu na lata 2011-2015. Jednak podczas rozpoczętych prac nad nowelizacją ustawy Prawo wodne oraz niektórych innych ustaw, ministerstwo finansów wielokrotnie wskazywało, że nie ma żadnej możliwości finansowania wdrożenia postanowień dyrektywy powodziowej z budżetu państwa. Żeby choć część niezbędnych prac sfinansować z funduszy unijnych, Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej wespół z Głównym Urzędem Geodezji i Kartografii, Instytutem Meteorologii i Gospodarki Wodnej oraz kilkoma innymi instytucjami zgłosił dwa projekty o wartości 240 mln zł każdy, do realizacji w ramach tzw. siódmej /7/ osi priorytetowej Programu Operacyjnego „Innowacyjna Gospodarka”. Niestety, jeszcze w marcu 2010 roku nie było żadnych gwarancji zabezpieczenia w budżecie polskiej części finansowania obu tych projektów.

Teraz, po 13 latach widać, że sprawdziły się nie ówczesne zapewnienia, iż „taka powódź zdarza się raz na 1000 lat”, ale druga część Pieśni mistrza z Czarnolasu:

lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie, / nową przypowieść Polak sobie kupi, /

że i przed szkodą i po szkodzie głupi.

W czym zatem tkwił błąd? W naiwnej wierze w statystyczne modele, z których wynikało, że drugi raz taka powódź za naszego życia „nie może się zdarzyć”, i z przekonania, że „jakoś to będzie”? Kolejne rządy, posłowie i radni kolejnych kadencji chętnie fotografowali się na uroczystym otwieraniu nowych boisk, dróg, budynków. Ale nie pokazywali się na otwieraniu nowych wałów przeciwpowodziowych czy zbiorników retencyjnych. Ich budowy szły opornie, po cichu, jakby wstydliwie. Przyroda bezlitośnie pokazała politykom i całemu społeczeństwu, że bez odpowiednich budowli hydrotechnicznych wszystkie te nowe boiska, drogi czy budynki mogą być użytkowane tylko do czasu najbliższej powodzi.

W roku 1997 powódź objęła głównie tereny dorzecza Odry. W roku 2001 i 2010 większe spustoszenie wystąpiło w dorzeczu Wisły. Ale są i takie tereny, które były zalane i w roku 1997 i obecnie. Są też obszary zalewane niemal co roku. Dlatego też należy przyjąć do wiadomości, że na terenie Polski takie powodzie jednak mogą co kilka lat wystąpić. A w latach pomiędzy wielkimi powodziami należy być przygotowanym, ze względu na strefę klimatyczną w której położona jest Polska, na powodzie o mniejszym zasięgu, oraz na inne katastroficzne zjawiska przyrodnicze jak gradobicie, susze, wichury czy obfite opady śniegu i długotrwałe mrozy.

Musimy po prostu nauczyć się żyć w ciągłym zagrożeniu ze strony sił natury i podejmować różne działania profilaktyczne, nastawione na pomniejszanie strat indywidualnych obywateli i całej gospodarki państwa. W opracowaniu tym staramy się wskazać nieco inne, od dotychczasowego, spojrzenie na możliwości takiej profilaktyki.

1. Bezalternatywność wałów przeciwpowodziowych

Utopią (nomen omen) są kategoryczne twierdzenia, wypowiadane nierzadko przez naukowo utytułowane osoby, o konieczności wysiedlenia ludzi z terenów zalewowych. Zasięg fali powodziowej w 1997 i 2010 roku dobitnie pokazał, że te „tereny zalewowe” to niemal 1/4 powierzchni naszego kraju, a przecież nie wszystkie rzeki wtedy wylały. Niepoważne jest mówienie o tym, że wały przeciwpowodziowe są niepotrzebne, bo spiętrzają nurt rzeki i przez to zwiększają niebezpieczeństwo powodzi. Większa część terytorium naszego państwa to dawne pradoliny rzeczne i gdyby nie było zabezpieczeń przeciwpowodziowych, to wody opadowe płynęłyby całą szerokością kraju od gór do Bałtyku. Nie ma dziś takiej możliwości, aby przesiedlić ludność miast i wsi, bo nie ma dokąd. Pozostaje nam tylko bronić się przed powodzią. Przeciwnikom budowy wałów przeciwpowodziowych należy pokazać, że właśnie te wały uratowały w bieżącym roku wiele miejscowości, przede wszystkim miast: Kraków, Warszawę, Opole i także Wrocław (z wyjątkiem osiedla Kozanów), bo tam wały są najwyższe i najsolidniejsze. Prawdą jest, iż gleba, zwłaszcza torfowa, zachowuje się jak gąbka i może magazynować znaczne ilości wody. Ale takie właściwości posiada gąbka (i gleba) sucha, mokra już więcej wody nie przyjmie. A zarówno powódź w 1997 jak i w 2010 roku była skutkiem nawalnych deszczy poprzedzonych mniej intensywnymi opadami, które nawodniły glebę. Wbrew pewnym opiniom, możliwości utrzymania wody opadowej przez nasze bagna i torfowiska, nawet przy znaczącym zwiększeniu ich powierzchni, są czysto iluzoryczne.

Nie ma zatem przed nami innej drogi niż budowa nowych i modernizacja dotychczasowych wałów przeciwpowodziowych. Zbiorniki retencyjne, o których piszemy dalej, są innym rodzajem działań profilaktycznych, ale jedynie uzupełnieniem wałów a nie ich alternatywą. Przypadki przelania się wody górą, ponad koroną wału były sporadyczne. I z reguły nie dochodziło tam do wielkich podtopień, gdyż ponad wałem przelewa się tylko górna część fali powodziowej – ta, która przekracza wysokość wału. Katastrofalne, wielkopowierzchniowe powodzie były skutkiem bądź uszkodzenia fragmentów wałów, bądź braku wałów – zwłaszcza w ujściach rzek stanowiących dopływy Wisły lub Odry, gdzie wysoki poziom wody w głównej rzece zablokował wodę w jej dopływie powodując tak zwaną cofkę. Oznacza to, że oprócz poprawy i modernizacji wałów zbudowanych wzdłuż głównych rzek, należy także zbudować obwałowania dla przyujściowych odcinków małych rzek. System wałów podłużnych położonych wzdłuż brzegów rzek, musi być jednak uzupełniony wałami poprzecznymi, które odchodząc w bok od rzeki rozdzielają tereny nadrzeczne na mniejsze rejony. W ten sposób w przypadku przerwania głównego wału (a taką ewentualność zawsze należy brać pod uwagę) zalaniu ulegnie tylko rejon pomiędzy wałami.

Dziś przerwanie wału nadrzecznego powoduje, że woda dążąc do wyrównania poziomu po obu stronach wału wdziera się na kilka i kilkanaście kilometrów wzdłuż rzeki i w bok od rzeki, nierzadko zatapiając całe gminy. Szczególnie jaskrawy przykład zupełnego niezrozumienia roli wałów poprzecznych widać w Warszawie. Prawobrzeżne dzielnice tego miasta bronione są wyłącznie przez wał usypany wzdłuż brzegu Wisły. Wał jest wysoki i szeroki, częściowo wykorzystany pod ulice. Jednak duże osiedla mieszkaniowe jak Saska Kępa i Gocław leżą w zagłębieniu terenu, kilka metrów poniżej poziomu fali powodziowej. Jakiekolwiek przerwanie wału czy to w obrębie Warszawy, czy też przed miastem, spowoduje w przeciągu kilkunastu, kilkudziesięciu minut zalanie tego terenu, zamieszkałego przez blisko 100 tysięcy osób, do wysokości drugiego piętra. Pomiędzy Saską Kępą a Gocławiem istniał dawniej Wał Gocławski, i nawet Niemcy podczas okupacji zarządzali jego modernizację. Podczas budowy osiedla Gocław, w latach 80-tych XX wieku znaczne odcinki tego wału zostały po prostu rozebrane. Brakuje słów na określenie bezmyślności ówczesnych decydentów. Gdyby ten wał został obecnie odtworzony choćby w nieco innym przebiegu, to ograniczyłby ewentualną powódź i powodowane przez nią straty ratując od zalania drugie osiedle.

Podczas zabudowy tej części Warszawy nie wykorzystano również możliwości profilaktyki przeciwpowodziowej, jaką dawała budowa mostów Ks. Józefa Poniatowskiego, Łazienkowskiego i Siekierkowskiego. Gdyby ulice dochodzące do tych mostów zbudowane zostały na podwyższających je nasypach nie tylko na przyczółkach mostowych, ale na całej szerokości osiedli Saska Kępa i Gocław, to stanowiłyby one właśnie takie poprzeczne wały przeciwpowodziowe chroniące te dzielnice od strony północnej i południowej. W obecnym stanie nie zapewniają one nawet drogi ewakuacji, gdyż tak jak cała powierzchnia tych osiedli znalazłyby się pod wodą. A mieszkańcy mogą ratować się jedynie ucieczką na wyższe kondygnacje i dachy. Ewentualnie wykorzystać kajaki pobliskich klubów sportowych, o ile nie zostałyby one zabrane wcześniej nurtem Wisły.

2. Poldery i zbiorniki retencyjne

W systemie profilaktyki przeciwpowodziowej stanowią uzupełnienie wałów. Ich zadaniem jest przyjęcie i czasowe zmagazynowanie części wód powodziowych tak, aby zmniejszyć wysokość fali powodziowej i jej niszczycielskiej energii. Mimo podobnej funkcji różnią się znacznie sposobem jej realizacji. Zbiorniki retencyjne powstają zwykle poprzez przegrodzenie dolin rzecznych, cały czas przepływa przez nie woda. Dzięki zaporom pozwalają na spiętrzenie poziomu wody. Głęboki zbiornik pozwala przyjąć bardzo duże, w stosunku do swojej powierzchni, ilości wody. Jednak nadmiar dopływającej wody musi być z takiego zbiornika stale upuszczany w dół rzeki, dlatego też pojedyncze zbiorniki, a nawet całe ich kaskady nie są w stanie zatrzymać całej fali powodziowej a tylko część jej wód. Wiele z takich zbiorników wykorzystywanych jest także do produkcji energii elektrycznej (elektrownie wodne zbudowane na zaporach), jako ujęcia wody pitnej a także do działalności gospodarczych w ramach szeroko pojętej turystyki.

Poldery to tereny położone przy rzekach, z reguły wykorzystywane rolniczo, zalewane tylko podczas wysokich stanów wody na rzekach – w sposób naturalny lub poprzez otwarcie śluz. Magazynują one wtedy stosunkowo mało wody na dużej powierzchni z uwagi na niewielką głębokość zalewania. Poldery mogą jednak przetrzymywać tę wodę znacznie dłużej niż zbiorniki retencyjne, oczywiście kosztem użytków rolnych, które zostają zalane. Rozważając wyznaczanie i budowę nowych polderów należy pamiętać o tym, by odpływ wody z nich po przejściu fali powodziowej był równie łatwy, co ich napełnianie. Wykorzystanie w charakterze polderów dawnych starorzeczy i obszarów depresyjnych może powodować wielomiesięczne utrzymywanie się na nich zastoisk wody, której w inny sposób niż poprzez samoistne odparowanie lub sztuczne odpompowywanie nie będzie jak stamtąd usunąć.

Problemy z usunięciem wody, która pozostała na zalanych terenach po przejściu fali powodziowej i powrotu rzeki do jej zwykłego koryta zmuszały nawet do wysadzania materiałami wybuchowymi fragmentów głównych wałów powodziowych, czyniąc te okolice całkowicie bezbronnymi w przypadku kolejnych opadów powodujących nowe wezbranie rzeki. Takie wymogi techniczne, jak również fakt dokonania już znacznej zabudowy mieszkalnej i gospodarczej takich rolniczo atrakcyjnych terenów sprawia, że terenów na których realnie można planować utworzenie nowych polderów nie jest dużo.

Zastanawiać się przy tym można nad dwoma głównymi ścieżkami postępowania: albo dokonać wywłaszczenia gruntów na rzecz Skarbu Państwa, a następnie grunty wydzierżawiać pod dalsze rolnicze ich wykorzystanie (ale umowy powinny być tak skonstruowane, że dzierżawca jest świadomy użytkowania terenu zagrożonego zalaniem i zrzeka się dochodzenia roszczeń odszkodowawczych od właściciela gruntu), albo bez wykupu pozostawiać polder jego dotychczasowym właścicielom, którym ze specjalnego funduszu byłyby wypłacane odszkodowania za utracone plony wtedy, kiedy decyzją odpowiedniego organu administracji na polder ten zostanie skierowana woda w celu ochrony innych terenów.

Rozważyć należy, czy do takich celowych, okresowych podtopień przejmujących wody powodziowe nie przeznaczyć raczej obszarów zalesionych niż rolniczych. Rzetelny (a nie ideologiczny) rachunek kosztów i strat ludzkich, gospodarczych i przyrodniczych a także możliwości samolikwidowania zalewisk poprzez odparowywanie wody przez drzewa i krzewy mógłby uzasadniać takie lokalizacje. Tym bardziej, że ekosystemy leśne cechuje dość znaczna możliwość samoistnego dostosowania się składu gatunkowego zbiorowisk roślinnych i zwierząt do zwiększonego poziomu wilgotności, a siedliska łęgów i olsów, borów i lasów bagiennych mają obecnie niewielki udział powierzchniowy wśród innych siedliskowych typów lasów. Wszelkie zwiększenie powierzchni lasów podmokłych byłoby zatem z korzyścią dla różnorodności przyrodniczej.

3. Lepsze wykorzystanie istniejących zbiorników

Ilość wody opadowej, jaka spowodowała powodzie w 1997, 2001 i 2010 roku niezaprzeczalnie wskazuje na konieczność budowy nowych zbiorników retencyjnych oraz polderów – terenów przeznaczonych do celowego zalania. Ale nawet te już istniejące zbiorniki nie są wykorzystywane w należytym stopniu i we właściwy sposób. W roku 2010 znów, podobnie jak 13 lat wcześniej, pojawiają się opinie, że w zbiornikach retencyjnych było zbyt wiele wody, i była ona spuszczana z nich w ostatniej chwili, zalewając tereny w dole rzeki zanim jeszcze dotarła tam fala powodziowa. Gospodarowanie poziomem wody na zbiornikach odbywa się w sposób planowy, w oparciu o ustalone instrukcje, ale właśnie tym instrukcjom należy się teraz bacznie przyjrzeć i, być może, poprawić. Z powodzi 1997 i 2010 roku należy wyprowadzić wniosek, że wszelkie aspekty funkcjonowania tych zbiorników muszą być podporządkowane jednemu celowi – przyjęciu jak największej ilości wody z fali powodziowej i przetrzymaniu jej przez możliwie długi czas, obniżając w ten sposób wysokość tej fali.

W tym celu w zbiornikach tych, w okresach deszczy powinny być utrzymywane minimalne poziomy wody. Właściwie, to każdy większy opad deszczu w polskich, czeskich lub słowackich górach powinien być sygnałem do profilaktycznego opróżniania tych zbiorników. Im szybciej rozpoczyna się opróżnianie, tym wolniej (w mniejszych ilościach) może być zrzucana woda by nie podtapiać terenów leżących za zbiornikiem. Dlatego też należy jak najbardziej skrócić drogę służbową i czas podejmowania decyzji o opróżnianiu zbiorników w celu przygotowania ich na nadejście ewentualnej fali powodziowej. Niestety, jak dotąd funkcjonowanie wielu zbiorników retencyjnych podporządkowane jest działalności komercyjnej elektrowni wodnych, ujęć wody pitnej czy turystyce. Firmy, nierzadko z obcym – nie polskim kapitałem zarabiające na takim wykorzystaniu zbiorników naciskają, aby utrzymywać na nich wysokie poziomy wody. Tym samym rzeczywista ilość wody powodziowej, jakie zbiorniki te mogą przyjąć jest znacznie mniejsza niż wynikałaby z możliwości technicznych, z projektu danego zbiornika. A dokonywanie zrzutów awaryjnych, w ostatniej chwili gdy tereny powyżej zbiornika już toną w powodzi powoduje wyprzedzające tę powódź zalanie terenów położonych poniżej zbiornika.

4. Rozproszenie kompetencji

Oceniając z perspektywy czasu reformę administracyjną naszego państwa nie można oprzeć się wrażeniu, że wiele kompetencji przekazywano poszczególnym szczeblom administracji samorządowej bez głębszego przemyślenia, a raczej tylko po to, aby postawionymi im zadaniami uzasadnić potrzebę istnienia danego szczebla. Taka radosna twórczość urzędnicza w sprawach związanych z zabezpieczenia przeciwpowodziowym teraz znów zemściła się okrutnie. W zakresie wydawania zezwoleń budowlanych, budowy i utrzymania wałów, urządzeń melioracji, retencji wodnej, zabezpieczenia ludności, a wreszcie kierowania akcją ratowniczą – w dramatyczny sposób przeplatają się ze sobą kompetencje władz gmin, powiatów, marszałków sejmików wojewódzkich, wojewodów, zarządów melioracji i urządzeń wodnych, regionalnych zarządów gospodarki wodnej, urzędów morskich, urzędów żeglugi śródlądowej, ministrów: środowiska, rolnictwa i rozwoju wsi, infrastruktury oraz spraw wewnętrznych i administracji.

Efektem nieprecyzyjnego i nie w pełni usankcjonowanego prawnie podziału kompetencji w zarządzaniu powodzią pomiędzy różne organy władzy rządowej i samorządowej jest brak spójnego systemu współdziałania oraz przekazywania i udostępniania informacji dotyczących ochrony przeciwpowodziowej, a co za tym idzie brak jednolitej polityki w tym zakresie. Z tego powodu inwestycje przeciwpowodziowe albo tkwią zatrzymane w niekończących się uzgodnieniach albo budowane są bez uzgodnień, a późniejsza odpowiedzialność za nieprawidłowe działanie urządzeń lub błędy projektowe ginie w urzędniczych przepychankach pomiędzy organami. Powróćmy do klasycznego już przypadku Kozanowa: wedle projektu rozbudowa tego wrocławskiego osiedla mieszkaniowego po powodzi, która spustoszyła ten teren w roku 1997, miała odbywać się razem z budową wału przeciwpowodziowego – powstało tylko nowe osiedle, a efekty takiej nonszalancji urzędników ukazała tegoroczna powódź.

5. Chroniczne niedofinansowanie

Zapewnienie ochrony przeciwpowodziowej wymaga dużych wydatków, a na poziom zabezpieczenia przed skutkami powodzi wpływa m.in. stan istniejących urządzeń regulacyjnych związanych z bieżącym utrzymaniem rzek. Szacuje się, że środki finansowe przeznaczane corocznie przez budżet państwa na utrzymanie majątku Skarbu Państwa związanego z gospodarką wodną (w tym utrzymanie wód i urządzeń wodnych), pokrywają jedynie około 20% bieżących potrzeb. Przyjmuje się, że dla prawidłowego utrzymania obiektów hydrotechnicznych należy rocznie przeznaczać na bieżącą konserwację środki stanowiące 2-3% wartości samego obiektu.

Wartość obiektów hydrotechnicznych będących własnością Skarbu Państwa i jednocześnie w administracji regionalnych zarządów gospodarki wodnej, służących bezpośrednio celom wynikającym z przepisów ustawy Prawo wodne wynosi ponad 23,6 mld złotych. A zatem na prawidłowe utrzymanie w dobrym stanie technicznym tych obiektów konieczne jest coroczne wydatkowanie środków w wysokości 470-700 mln złotych. Tymczasem w budżecie państwa rokrocznie przeznacza się na ten cel środki w wysokości około 70 mln złotych, i w kwocie tej zmieścić się muszą również inne prace polegające na utrzymaniu wód (uzupełnianie wyrw w brzegach, odmulanie i koszenie koryta cieków, umacnianie brzegów), których wykonanie (lub niewykonanie z braku środków) również ma bezpośredni wpływ na ochronę przed powodzią. Podstawą poprawy stanu technicznego urządzeń ochrony przeciwpowodziowej powinno być zapewnienie prawidłowego, zadaniowego finansowania utrzymania (bieżącej konserwacji) takich obiektów. Przypomnijmy w tym miejscu, że koszty akcji ratowniczej i usuwania skutków powodzi w roku 1997 kosztowały budżet państwa około 12 mld złotych, a wyzszą kwotę około 20 mld złotych trzeba będzie wydać po powodzi tegorocznej. Jak z tego wynika, zapewnienie corocznego finansowanie bieżącego utrzymania obiektów przeciwpowodziowych na koniecznym poziomie (i zmniejszenie przez to ryzyka i skutków ewentualnych powodzi) byłoby w sumie kilkukrotnie tańsze dla budżetu państwa niż kwoty przeznaczane co kilka, kilkanaście lat na walkę z ogromnymi powodziami.

Takim tanim i europejskim Źródłem pokrywania tych wydatków dla zapobiegania przyszłym katastrofom powodziowym są kredyty długoterminowe, 15 i 20 letnie z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, którego Polska jest członkiem założycielem i z którego na te właśnie cele korzystają kredytowo inne stare państwa członkowskie UE, jak np. Niemcy, Francja Austria czy nawet Wielka Brytania. Z niezrozumiałych względów Polska z tych kredytów i na te cele gospodarcze dotychczas prawie nie korzysta, choć powszechnie emituje i sprzedaje obligacje państwowe na różnych narodowych rynkach finansowych i to po bardzo wysokim ich oprocentowaniu, które przeważnie są nabywane przez międzynarodowych spekulantów finansowych. Może teraz dla tej odbudowy skorzystamy z tego źródła finansowego, przyspieszymy i natychmiast przystąpimy do odbudowy tych przerażających w skutkach ekonomicznych stanów gospodarczych i zatroszczymy się o tę dotkniętą tą klęską część naszego zubożałego społeczeństwa.

dr Ryszard Ślązak

mgr inż. Jacek Pytkowski